Wyspy Brytyjskie 2012

Wyprawa rowerowa połączona ze zdobywaniem najwyższych szczytów Zjednoczonego Królestwa oraz Irlandii
Irlandia – Irlandia Północna – Szkocja – Walia – Anglia
Termin: 25.03 – 11.05.2012

Dzień 1. 25.03.2012 – Prolog 166.65km, 18.3śr, 54.5max, 1342m przewyższenia, 9.06.20h. Jelenia Góra – Zgorzelec – Baucen – 18km do Drezna
Dystans niezły, biorąc pod uwagę brak formy po zimie i nowy rower, do którego nie jestem jeszcze przyzwyczajony. Pewnie byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie dość silny wiatr z zachodu. To moja pierwsza wyprawa, którą zaczynam w marcu, więc rekordów się nie spodziewam. Podobają mi się drogi w Niemczech. Sporo ścieżek rowerowych między miastami. W miastach to trochę przeszkadza. Szczególnie na światłach i skrzyżowaniach. Z rowerem nie mam żadnych problemów, ale po całym dniu jazdy boli mnie kość ogonowa i trochę dłonie i nadgarstki. Spanie na polance niedaleko drogi nr. 6

Dzień 2. 26.03.2012 Przez Baucen i Lipsk do Halle. 170.34, 19.7śr, 48max., 748m w górę, 8:37:19
Poranek chłodny, szron na namiocie, więc pewnie kilka stopni na minusie. Testowałem kurteczkę Primal’a przez około 6 godzin. Rano skutecznie mnie ogrzała, przed południem nie pozwoliła się spocić. Rafał z Primal’a miał rację – oddychalność rewelacyjna. Na trasie podobał mi się zamek w Baucen. Niechcący trochę też zwiedziłem Lipsk. Na szczęście szybko znalazłem drogę, dzięki smartonowi HTC i Sygic’owi. Satelity i trasę znajduje w kilka sekund. Dziś wiatr słabszy i pagórków mniej. Dzięki temu udało mi się zrobić ponad 170km. Nocleg w sadzie jabłoni jakieś 6km od Halle. Kilkanaście kilometrów dalej jest spore lotnisko i co jakiś czas widzę jak spore samoloty podchodzą do lądowania. W czasie jazdy trochę bolą kolana, szczególnie lewe. Nadgarstki również. Na tyłku za to chwilami nie da się wysiedzieć i co kilka km muszę wstawać na pedały lub robić krótkie postoje. Czasami ciężko ustawić rower na nóżce, nie daje rady pod ciężarem bagaży. Jutro atak na Brocken, do którego mam około 130km, a następnie kierunek Holandia. 

Dzień 3. 27.03.20122 136.34km, 16.4śr, 53.3max, 1352m w górę, 8:16:00
W nocy kilka razy budził mnie hałas lądujących samolotów. Od rana dzień jakiś nie taki. Wstałem dopiero po 7:30, kolejna zimna noc. Składanie i pakowanie się ciągle trwa za długo. Wydaje mi się, że starym Extrawheelem z workami było dużo szybciej. Najgorzej było wyjechać z Halle. Niby ścieżek rowerowych pełno, ale jak dojeżdżałem do jakiegoś głównego węzła komunikacyjnego to od razu zakaz dla rowerów. Wkurzające! Tak straciłem sporo czasu i zrobiłem dużo niepotrzebnych kilometrów. Jak już udało mi się wyjechać z Halle okazało się, że droga wylotowa nr. 80 to trasa szybkiego ruchu i znów musiałem krążyć między wioskami zamiast jechać na wprost. Na dodatek zaczęło mocno wiać. Wiało tak mocno, aż w końcu wyrwało flagiewkę Extraweela. Dla zmniejszenia oporów powietrza obniżyłem obie moje flagi do minimalnej wysokości. Zakupy jak na razie robię codziennie. Woda, pieczywo i jogurty to podstawowe produkty, reszta to zapasy w Polski. Dziwna jest tylko kaucja za plastikową butelkę na wodę. Droższa od samej wody. Woda 0.19€, butelka 0.25€. Nie chce mi się wozić pustej butelki przez cały dzień żeby wymienić ją w sklepie podczas następnych zakupów. Musiałem dokręcić pedał, bo coś skrzypiał. Do Brockena mam około 20km. Rano, mam nadzieję, szybko uporam się z górką i pojadę dalej. Spanko na wysokości 534m na polance przy lesie niedaleko drogi 242. Od Halle prawie cały czas mam pod górkę. Może jutro po Brockenie będzie więcej w dół.

Dzień 4. 28.03.2012 Walka z wiatrem i Brocken’em 142.55km, 16.9śr, 61.1max, 1662m w górę, 8:24:12, +25st.C max.
W sumie dzień rekordów: najwyższa prędkość, najcieplejszy dzień, najwyższe przewyższenie dzienne oraz zdobyty najwyższy i najdłuższy podjazd wyprawy. Ranek jak zwykle chłodny, ale to tego już się przyzwyczaiłem – w końcu od czego mam Primal’a Paradigm i rękawiczki Free Ride Titan. Podjazd w sumie nie sprawił mi wielu kłopotów poza dwoma miejscami, gdzie nachylenie przekraczało 10-12%. Od rana oczywiście wiało okropnie, co mocno zaniżało moją prędkość. W schronisku na szczycie szybkie śniadanie, kilka fotek i zjazd w dół. Udało mi się zobaczyć parową kolej wąskotorową, która akurat wtoczyła się na górę. Chociaż zjazd miałem z wiatrem. Dzięki temu ustanowiłem swój rekord prędkości z nowym Extrawheel’em. 61.1km/h. Na Classicu miałem 71.1 ale to było w Alpach. Dziś w końcu załapałem o co chodzi z tą kaucją za butelki od napojów w marketach. Otóż, mając pustą plastikową butelkę 1.5 L wrzucamy ją do specjalnej maszyny stojącej w sklepie, drukuje się paragon, z paragonem idziemy do kasy i otrzymujemy zwrot kaucji za butelkę czyli równowartość 0.25€. Teraz woda znacznie tańsza, chociaż nie ma to jak w Alpach, gdzie woda jest za free. Szkoda, że nie mogę złapać Wi-Fi. Za około dwa dni powinienem dojechać do przyjaciół w Maastricht, więc na pewno nadrobię zaległości w fotorelacji. Swoją drogą, testowałem dziś nowe zabawki. Smartfona ładowałem z dynama, a tablet z ładowarki słonecznej. Naładowało, więc spełniło swoje zadanie. Sporo ostatnio korzystam z GPS’a w połączeniu mapą od chłopaków z BestMap – nie błądzę i nie robię zbędnych kilometrów, co mnie bardzo cieszy. Do południa miałem tylko 53km, po południu sporo nadrobiłem z czego również się cieszę. Muszę jeszcze pochwalić miasto Getynga za świetnie przygotowane drogi, ścieżki rowerowe, oznaczenia i brak krawężników. Taki przejazd to ja rozumiem. Szkoda, że to jeden w niewielu wyjątków. Rowerów tyle co w Pekinie i Amsterdamie! Aż musiałem zrobić fotkę. Kolacja wypasiona. 3 kromki chleba z przeceny, dwa jogurty, sok jabłkowy i batonik Crunchy od Sante. Dziś śpię na polance 100m od drogi. Do Kassel 30km.

Dzień 5. 29.03.2012 Wiatr, pagóry i błąd 148.54km, 16.5śr, 1764m w górę, 53.7max, 8:59:16
Noc, jak do tej pory, chyba najcieplejsza i najcichsza. Od samego rana walka z wiatrem i pagórkami. Średnia prędkość bardzo słaba, a dzisiaj planowałem zrobić dłuższy etap. Niestety, ten silny, a chwilami szkwałowy wiatr nie pozwalał się rozpędzać ani pod górę ani z góry. Przez większość dnia wiało prosto z zachodu potem trochę bardziej z północy. Myślę, że przez ten wiatr dziennie tracę około 30-50km, mniej więcej o tyle powinienem robić dłuższe dystanse w pagórkowatym terenie. Strasznie irytujące jest gdy w dół jedzie się 19-20km/h zamiast 2-3 razy szybciej. Cały dzień nieciekawy, zimno, pochmurno i wietrznie. Słońce wyjrzało może dwa razy i to tylko przed południem. Pod koniec dnia wdrapałem się na dwie przełęcze ponad 700m.npm do ośrodka narciarskiego w Winterberg. I tu popełniłem błąd. Zamiast skręcić w miasteczku na właściwą drogę ominąłem tunel (200m – oczywiście zakaz dla rowerów) i zjechałem ucieszony ponad 10km w dół zanim sprawdziłem gdzie jestem. Chwila nieuwagi będzie mnie kosztować jakieś 20km więcej jutro. Kolacja i nocleg jak zwykle na polance przy lasku niedaleko drogi.

Dzień 6. 30.03.2012 Wypadek 155.71km, 18.3śr, 50.4max, 1299m w górę, 8:28:27, 6-8st.C
Jeszcze przed północą zaczął padać deszcz. Z przerwami padało całą noc. Rano, oczywiście, mokry namiot i  brak jakichkolwiek chęci na wyjście ze śpiworka. Zwlokłem się dopiero przed ósmą. Wiatr jakby słabszy, średnia niezła, ale i tak tylko 51km do południa. Na zjeździe koło Kreuztal tragedia. Salto przez kierownicę. Prosta w dół, deszcz, zimno, okulary przybrudzone obok ścieżka rowerowa. Za mną zbliżający się sznur samochodów. Postanowiłem więc zjechać grzecznie na tą ścieżkę i nie utrudniać ruchu innym. Nie zauważyłem tylko 2-3cm krawężnika, na którym przednie koło się ześlizgnęło i poleciałem jak długi z rowerem, przyczepką i sakwami. Dobrze, że prędkość nie była jakaś zawrotna, konsekwencje mogły być gorsze. Na szczęście skończyło się tylko na zadrapanym kolanie i zadrapanej sakwie z małą dziurką oraz rozerwanych spodniach. Chwilę trwało nim się pozbierałem i ruszyłem dalej. Jadąc przez Niemcy widziałem sporo różnych ścieżek rowerowych. Od dziurawych po lepsze od niejednej drogi. Często świadomie jadę normalną drogą, bo tak jest szybciej i wygodniej. W większości ścieżki w miastach to wyodrębniona część chodnika z kostki brukowej lub gorszej jakości asfaltu niż na drodze. Do tego piesi, zaparkowane auta, dwa razy większa liczba świateł na skrzyżowaniach. Generalnie jeśli chcę szybko przejechać miasto wybieram ulicę. Co innego między miastami, tutaj o wiele przyjemniej i bezpieczniej jest jechać ścieżką czasami i po kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów. Dalsza część dnia była już tylko lepsza. Deszcz przestał padać i nadrobiłem sporo kilometrów. Od Kreauztal pod Bonn wiało bardziej z boku i w większości było w dół. Dorzuciłem ponad 100km po południu i wyszło całkiem przyzwoite 155km. Jutro w planach 138km do Maastricht, gdzie mam nocleg u Łukasza. Po drodze jeszcze przejazd przez Bonn, Aachen, podjazd na Vaalsberg – najwyższy punkt Holandii i miejsce zbiegu trzech granic (D, NL, B).

Dzień 7. 31.03.2012 Dalsza walka z wiatrem, fotoradar, awaria, Vaalsberg, spotkanie z Łukaszem. 143.29km, 16.5śr, 43.2max, 994m w górę, 8:40:28
W nocy co jakiś czas budził mnie huk lądującego samolotu, poza tym spokojnie. Deszcz trochę pokropił, ale kiedy już ustał to nie padało cały dzień na szczęście dla mnie. Wiatr za to wiał dalej w przeciwnym kierunku do mojej jazdy z pełną swoją konsekwencją. Zdarzyłem się już przyzwyczaić, pewnie będzie tak wiało aż do samej Szkocji do momentu kiedy zacznę powrót i skieruję się na południe. Po drodze zresztą widać było sporą liczbę wiatraków produkujących prąd skierowanych na zachodnią stronę. Kawałek za Bonn minąłem miasteczko Erftstadt, które jest partnerem mojego miasta Jelenia Góra. W miasteczku przed Bonn z kolei złapał mnie fotoradar kiedy postanowiłem jechać na skróty przez deptak tylko dla pieszych. Na szczęście bez konwencji, przecież mandat mi do domu nie przyjdzie. Kawałek dalej usłyszałem trzask w rowerze. Jak się okazało, złamał się przedni bagażnik. Dziwne, bo nawet nie był zbytnio przeciążony. W dwóch małych sakwach było może 6-7kg. Jedyne co mogłem teraz zrobić to przełożyć sakwy na tył i tak dojechać kolejne 30km do Łukasza. Przed Aachen tylko przejechałem bez żadnego zwiedzania jak planowałem. Szkoda. Może w drodze powrotnej lub przy innej okazji. Zaraz za Aachen podjechałem na Vaalsberg ,czyli najwyższy punkt Holandii i zbieg trzech granic. Z Vaals to jakieś 3km i trochę ponad 20 minut wspinania. Na przyszłe bardziej wymagające podjazdy w Alpach, czy Indiach koniecznie muszę zmienić kasetę i zębatkęm aby mieć lżejsze przełożenia. Z tymi fabrycznymi jest zdecydowanie za ciężko. Podjazdy powyżej 10-12% wymagają ode mnie sporo wysiłku. Po krótkiej sesji zdjęciowej na górze pozostało mi już tylko trochę ponad 20km do domu Łukasza. Tu przywitano mnie holenderską potrawą zwaną Stampot – ziemniaki z boczkiem, odrobiną mleka oraz sałatą Andivie. Nareszcie gorący prysznic i spanie w ciepłym miejscu. Łukasz zaproponował jeszcze zwiedzanie Maastricht nocą na co chętnie się zgodziłem. Niedziela to dla mnie dzień odpoczynku, czas na małą regenerację sił, naprawę i mały serwis roweru. W sumie przez 7 dni zrobiłem już ponad 1060km.

Dzień 8. 1.04.2012 Dzień bez roweru
Jak to dobrze rano wstać, napić się kawy i nie musieć wychodzić na zimno, wietrzycho i deszcz. Jutro mam 268km do Dunkierki skąd wypływa mój prom do Dover w UK. Wszystko co dobre szybko się kończy. Dzień zleciał szybciej niż te na siodełku. Od rana wiele atrakcji. Najpierw spotkanie przy kawie z gospodarzami domu, gdzie zostałem poczęstowany ciastem ryżowym oraz goframi z kostkami cukru w środku. Wszystko to zostało oblane wspaniałym holenderskim likierem ziołowym. Potem z Łukaszem uporaliśmy się z rowerem. Następne zabrał mnie na mecz 6 ligi holenderskiej piłki nożnej. O wyniku lepiej nie wspominać, ale po meczu spróbowałem kolejnego tutejszego specjału czyli Frykaderki. To coś w rodzaju hot doga tylko, że zamiast parówki jest niezbyt dobry pasztet w kształcie kiełbasy, a zamiast bułki słodkawe ciasto. A skoro już tyle o jedzeniu to następnie był obiad a’la Łukasz. Barszcz czerwony własnej roboty oraz ziemniaki, sałatka i serowe kotlety. Udało mi się również zwiedzić cmentarz żołnierzy amerykańskich niedaleko Maastricht. Na tablicach widać było wiele polsko brzmiących nazwisk żołnierzy, którzy zginęli podczas II Wojny Światowej. Dzień zakończył się sesją zdjęciową z owcami w tle. Jutro, gdzieś po drodze muszę kupić przedni bagażnik na sakwy. Jak się okazało, w poprzednim było aż 5 pęknięć i nadawał się tylko do spawania lub wyrzucenia.

Dzień 9. 2.04.2012 Bruksela 186.14km, 19,4śr, 45.5max, 1266m w górę, 9:33:25
Po pożegnaniu z Anetą i Łukaszem przyszedł czas na dalszą jazdę. Poranek chłodny, poniżej zera. Ciepło zrobiło się dopiero po południu. Cały dzień słoneczny i prawie bezwietrzny. Zaraz za Maastricht wjechałem do Belgii. Tu podobnie jak w Holandii jest wiele dróg i ścieżek rowerowych. Chyba z 80% dzisiejszego dnia jechałem właśnie po takich trasach. Rewelacja. Odpoczynek dobrze mi zrobił. Mięśnie odpoczęły, kolana prawie przestały boleć i nawet nie jestem zbytnio zmęczony, choć zrobiłem ponad 186km. Po drodze mijałem Leuven i Brukselę. W Leuven podobał mi się plac z jakimś owadem na maszcie i kościołem oraz piękna katedra lub bazylika. Przez Brukselę jechałem ponad godzinę prawie cały czas prostą drogą przed siebie. Zrobiłem parę zdjęć przy łuku triumfalnym i przed kościołem na górce. Wiele dróg w Belgii ciągnie się kilometrami prosto jak strzała. Dobrze, że przynajmniej są małe pagórki, inaczej było by monotonnie. Dość ciężko było mi dziś znaleźć miejsce na nocleg. W końcu rozbiłem się na czyimś polu na chwilę przed zachodem słońca. Do promu w Dunkierce mam jakieś 150km. Nie dość, że nie udało mi się kupić nowego przedniego bagażnika na sakwy to jeszcze zostawiłem u Łukasza zapięcie do roweru. Zapomniałem napisać też o małym kłopocie – przed Leuven odkręciła się lekko śruba mocująca stery na tyle, żeby luz był wyczuwalny. W Leuven zapytałem belga o sklep rowerowy, a ten odpowiedział, że wszystkie sklepy rowerowe w Belgii w poniedziałki są zamknięte. Kawałek za Leuven poprosiłem innego belga remontującego dom o klucz francuski i sam uporałem się z problemem.

Dzień 10. 3.04.2012 Do promu w Calais 173.10km, 19.6śr, 44.9max, 577m w górę, 8:48:12
Do promu z Calais mam już tylko kilka kilometrów. Dzień zacząłem leniwie, wstałem dopiero po ósmej. Poranek zimny, ale w dzień już było chwilami nawet ciepło. Popołudniu trochę postraszyło chmurami i wiatrem, ale później znów wyszło słońce. Pół dnia nie mogłem złapać odpowiedniego rytmu jazdy. Do południa tylko 53km. Już się bałem, że nie dojadę do Dunkierki. Bardzo podobał mi się rynek i uliczki w Veurne. Typowy francuski klimat z kawiarenkami i muzyką tyle, że to jeszcze Belgia. Na kolację okropne bułki z marketu i sałatka warzywna też niezbyt smaczna.

Dzień 11. 4.04.2012 135.25km, 18.6śr, 53.6max, 758m w górę, 7:14:58
Do promu miałem kilka kilometrów, przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy wieczorem widziałem wielkie stoczniowe dźwigi w porcie. Wstałem przed siódmą żeby zdążyć na w miarę wczesny prom i pewnie spokojnie wsiadłbym do tego na ósmą, gdyby nie drogi ekspresowe i zakazy dla rowerów. Schemat klasyczny nie tylko we Francji. Jadę ścieżką rowerową, ścieżka się kończy i jest zakaz dla rowerów. Wjeżdżam do wioski, przejeżdżam przez nią i znów widzę zakaz dla rowerów i dalszy kawałek drogi ekspresowej. Znaki na prom kierują wyraźnie przez ekspresówkę. Ryzykuję. Jechałem może 3-4km do następnego ronda, gdzie na szczęście był zjazd do promu. Tyle, że 200 metrów dalej widziałem już następne rondo, dobrze mi znajome już, gdzie również były znaki kierujące na prom jak i zakaz dla rowerów. Następny prom o godzinie 10:00, więc miałem prawie 2h na kupienie biletu i odprawę. Wszystko zajęło mi może 15 minut. Zjadłem śniadanie i wyczekiwałem na prom. Kiedy nareszcie prom zakotwiczył wyjechała w niego cała masa ciężarówek w tym kilka z Polski. Przeprawa trwała dwie godziny z kawałkiem, podczas których głównie oglądałem brytyjską telewizję, z której dowiedziałem się, że w północnej Anglii spadł śnieg, a wiatr pozrywał kilka dachów. Udało mi się również naładować do pełna akumulatory w aparacie i smartfonie. Anglia przywitała mnie piękną wiosenną pogodą pełną słońca i prawie bezchmurnego nieba. W tej przyjemniej aurze udało mi się zrobić aż 110km od południa z godzinną przerwą przy plaży. Podobała mi się jazda po równinach pełnych owiec i dość stromych podjazdach hrabstwa East Sussex. Zadziwiająco szybko przyzwyczaiłem się do lewostronnego ruchu. Sądziłem, że będę miał więcej problemów szczególnie na rondach i skrzyżowaniach.

Dzień 12. 5.04.2012 W okolice Stonehenge. 183.33km, 19.1śr, 54max, 1746m w górę, 9:34:26
Wcześnie wstałem około 6:30. Znów powrót do zimowego czasu. W nocy przeszkadzał trochę ruch uliczny, spałem w sumie niedaleko drogi. Ciężko było znaleźć dogodne miejsce. Wszystkie pola w Sussex szczelnie zagrodzone. W nocy kilka razy padało. W dzień ani razu ale do 17:00 cały czas pochmurno. Potem znacznie się wypogodziło. Wiatr przez większość jazdy mi dziś sprzyjał stąd ponad 180km. Sporo krótkich ale ostrych podjazdów i takich samych zjazdów. Ponad 1700m przewyższenia to również sporo jak na dość niewysoką Anglię. Przez cały dzień poruszałem się na wysokości około 50-150m.npm. Kilka razy dziś jechałem drogą szybkiego ruchu np. A303. Żadnych zakazów dla rowerzystów, policja i inni kierowcy też nie protestowali że jadę poboczem. Taka jazda jest dozwolona na niektórych odcinkach kiedy nie ma drogi równorzędnej. Kiedy nie wolno jechać taką trasą widać wielkie znaki informujące o tym. Nie sposób przeoczyć. Zrobiłem nawet zdjęcie. Dziś znów musiałem dokręcić jednego SPD’a. Skrzeczał co nieco. Nie wiem czemu ładowarka do dynama nie działa. Słońca też nie było a smartfon domaga się prądu. Jutro coś pomyślę. Byłem dziś w Tesco, kupiłem zapięcie do roweru, banany i Dr.Pepper’a. Jogurty drogie więc w zastępstwie jakiś deser ryżowy, też dobry. Do Stonehenge mam 20km. Potem w dół do Plymouth albo w stronę Irlandii. Jutro się okaże. Padam. Dobranoc.

Dzień 13. 6.04.2012 Stonehenge i niespodzianka 121.85km, 18.5śr, 56.4max, 6:28:18, 1247m w górę
Dzień rozpocząłem grubo po siódmej. Zanim się pozbierałem i spakowałem było po ósmej. Wszystko dlatego, że noc była mroźna. Najzimniejsza do tej pory, więcej niż kilka na minusie skoro nie było komfortu w śpiworku. Zanim wyszedłem ze śpiwora poczekałem aż słońce rozpuści szron na ściankach mojego namiotu. Do Stonehenge miałem około 20km, czyli jakąś godzinkę jazdy, podczas której należało się rozgrzać. Wejście, aby z bliższej odległości pooglądać głazy kosztuje 7.80£. Niestety nie pozwolono mi zabrać roweru na teren rezerwatu pomimo moich usilnych próśb. Zdjęcie z Authorkiem na tle Stonehenge tylko zza płotu. Moim kolejnym celem po „kamykach” miało być Plymouth i odwiedziny w europejskiej centrali amerykańskiej firmy Primal Wear, która zaopatrzyła mnie w odzież na wyprawy. Jako że mój przyjazd do Plymouth wypadłby w niedzielę oraz z uwagi na przypadające akurat święta nie było sensu zjeżdżać tak daleko w dół szczególnie, że przejazd przez Kornwalię odpuściłem sobie wcześniej. Apropo’s Primala jeździłem dziś w spodenkach tej firmy. Po prawie dwóch tygodniach spodenki pasują idealnie i nie są na mnie przyciasne. Parę kilo zostawiłem gdzieś na trasie. Rewelacyjna jest wkładka w spodenkach z potrójnej warstwy kompresyjnej. Świetnie chroni cztery litery przed wstrząsami, otarciami i można zdecydowanie dłużej wysiedzieć w nich na siodełku na całodziennej trasie. Prosto ze Stonehenge, przed południem ruszyłem niby autostradą w stronę Bristolu. Po drodze mijałem ciekawy zamek przerobiony na restaurację oraz miasto Bath, które wygląda jak przyklejone do zbocza góry. Wszystko w typowej angielskiej zabudowie. Cudnie. Około 17:00 wrzuciłem drugi bieg, aby zdążyć dojechać do Bristolu, przeprawić się do Walii i jeszcze znaleźć miejsce na nocleg. Ku mojemu zdumieniu zapytany anglik imieniem Bob o sposób przeprawy przez kanał bristolski rowerem po krótkiej rozmowie zaproponował mi odpoczynek w swoim domu oraz możliwość campingu w swoim ogrodzie. Z odpoczynku zrobiła się kolacja, ciasto, angielska herbata oraz gorący prysznic o możliwości sprawdzenia poczty mailowej nie wspomnę. Na kolację podano zapiekane ziemniaki, gotowane warzywa oraz mięso wieprzowe w sosie. Ciasto w rodzaju piernika z polewą i herbatka bawarka, czyli herbata z odrobiną mleka. Po dłuższej rozmowie i wielu pytaniach o cele i trasę mojej podróży użyczono mi łazienki w celu wzięcia prysznica. Błogość. W międzyczasie rozbiłem namiot, aby wysechł z resztek porannej wilgoci. Najedzony, czysty, zadowolony z miejsca noclegu, w którym jest cicho i bezpiecznie oraz dobrze poinformowany, którym mostem można przejechać rowerem do Walii po 22:00 udałem się na odpoczynek. Coraz lepiej mi się pisze na tablecie HTC, pewnie dlatego piszę coraz więcej.

Dzień 14. 7.04.2012 Mokry i suchy 152.33km, 18.7śr, 55.1max, 1296m w górę, 8:06:51
Do około 5:00 rano spałem jak suseł. Mojego snu nie zburzył nawet najmniejszy hałas. Potem jakieś ptaki zaczęły poranne śpiewy, ale nie ma co narzekać, takie wieczory i noce nie zdarzają się zbyt często. I była to również najcieplejsza noc na wyprawie, o 7:00 było 10st.C. Po siódmej napiłem się jeszcze gorącej kawy, wspólnie z Panem Bobem, jego żoną Jill i kuzynką Margaret zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia. Na pożegnanie dostałem jeszcze solidną kanapkę z mięsem i chwilę przed ósmą wyruszyłem w dalszą drogę ścieżką rowerową w kierunku Severn Bridge. Nie spieszyłem się zbytnio. Odczuwam jeszcze skutki zeszłotygodniowego wypadku. Kolano się goi, ale jest jeszcze lekka opuchlizna i czasami mnie pobolewa. Po południu zaskoczył mnie deszcz, oczywiście nie było się gdzie schować. Zdążyłem się tylko ubrać i jechałem w deszczu. Popadało solidnie przez 15 minut. Wystarczyło aby mnie zmoczyć. Następnie zaczęło się przejaśniać i wyszło słońce. Po dwóch godzinach wszystko wyschło na mnie. Pierwszy raz od jakiegoś czasu jechałem z mp3. Dźwięki Eddiego Vaddera podziałały jak zastrzyk energii. Zauważyłem też, że pod koniec dnia gdzieś po 17:00 potrafię się na tyle zmobilizować i rozkręcić, że w te trzy ostatnie godziny robię mniej więcej tyle kilometrów ile od rana do południa. Nie wiem skąd we mnie jeszcze te zapasy energii po całym dniu jazdy. Muszę przyznać, że podobają mi się walijskie pagórki pełne pastwisk i owiec. Walijczycy wydaję mi się mają lepiej utrzymane drogi rowerowe od anglików. Z tymi pierwszymi za to nijak nie idzie się dogadać po walijsku. Zatrzymał się przy mnie facet i zapytał czy widziałem dwa psy, które mu uciekły. Dopiero jak powtórzył wszystko po angielsku zrozumiałem o co mu chodzi. Piszą też inaczej, dobrze że chociaż nazwy miast są napisane w dwóch językach. Do Penfro, a raczej do Penbroke mam około 100km. Tam mam spotkać się z Przemkiem. Nocleg na wzgórzu na polanie z widokiem na Swansea (Abertawe).

Dzień 15. 8.04.2012 Wsparcie. 134.88km, 17.3śr, 48.3max, 1505m w górę, 7:47:51
Dziś przekroczyłem 2000 kilometrów podczas wyprawy – nieźle jak na 15 dni a w sumie 14 dni samej jazdy. Kolejna ciepła noc z temperaturą powyżej 10 stopni, ale z małymi opadami. Dobrze, że w dziś, z wyjątkiem rana, praktycznie nie padało. Po południu nawet przebijało się słońce. Do Carmarthen miałem około 40km, które zrobiłem do 10:00. W miasteczku są ładne wąskie uliczki, ruiny zamku oraz sporych rozmiarów pałac. Wszystko niedaleko siebie. Za Carmarthen na przeciw wyjechał mi Przemek, który mieszka niedaleko Pembroke. Tam zatrzymam się na regenerację sił. Przemek pokazał mi kilka przepięknych miejsc w południowej Walii, m.i. trasy rowerowe, malownicze miasteczko Tenby, a także porządnie mnie zmęczył na tutejszych stromych pagórkach, których tu nie brakuje. W nagrodę napiliśmy się walijskiego piwa i zjedliśmy porządną porcję ryżu z kurczakiem na ostro po hindusku. Z Pembroke wypływa prom do Irlandii o 2:45 w nocy. Kolejna noc zapowiada się na bezsenną. Jutro za to dzień bez roweru. Odpoczynek i relaks.

Dzień 16. 9.04.2012 Dzień bez roweru nr.2
Od rana leje, tak jak zapowiadał Przemek. Cieszę się, że zostałem u niego jeden dzień. To kolejna noc, kiedy nie muszę iść spać w mokrym namiocie i jeszcze bardziej mokrego składać rano. Zamiast bułki z jogurtem tym razem jajecznica, a na obiad chrupiąca i bardzo pikantna pizza. Przed południem zwiedziliśmy szeroką plażę Fresch Water West, na której były kręcone sceny filmowe do filmu z Harrym Potterem oraz kapliczkę Świętego Govana na wysokim klifie. Teraz jest po 17:00 i jakby zaczęło się przejaśniać i mniej padać. Na wieczór podobno ma zupełnie przestać. Dobrze, ponieważ dziś w nocy szykuje się nocny etap. Najpierw 16km rowerkiem do portu, a później ponad trzygodzinna podróż na Zieloną Wyspę. Udało mi się dziś trochę przesmarować i wyregulować rower, a od Przemka na zajączka dostałem spodnie przeciwdeszczowe w bardzo modnym kolorze tutaj na wyspach. Myślę, że niedługo będzie okazja do zrobienia w nich zdjęć. W trakcie pakowania przed północą zauważyłem półflaka w przyczepce. Po bliższych oględzinach okazało się, że w oponę był wbity dwu-centymetrowy kolec.

Dzień 17. 10.04.2012 179.59km, 17.7śr, 48.3max, 1343m w górę, 10:03:03
Chwilę po północy pożegnałem Przemka i ruszyłem w stronę portu, gdzie miałem około 16km. Ostatnio rzadko jeżdżę w nocy, więc może dlatego była to dla mnie taka frajda. Noc była ciepła, a wiatr przez większość trasy wiał w plecy – wreszcie. Księżyc święcił jasno, a gwiazdy licznie ozdabiały całe niebo. Za przednie światło służyła mi czołówka, a za tylne odblaskowe spodnie od Przemka. Pomimo dróg rowerowych przez większość trasy jechałem ulicą. Minęło mnie może kilka samochodów i przez większość drogi trzymałem się osi jezdni. W sumie szkoda, że to tylko kilkanaście kilometrów, bo zabawa była przednia. Wielka przyjemność z jazdy na nowym rowerze z wiatrem z tylu. Kiedy już dotarłem do portu prom czekał oświetlony, a samochodów w kolejce stało może dwadzieścia parę. Szybko kupiłem bilet (cena kosmiczna) i przeszedłem odprawę. Na prom wjechałem jako pierwszy – to pewnie względy bezpieczeństwa. Na promie luksus – wygodne kanapy, działające Wi-Fi, TV, bar i niewielu pasażerów. Większość rejsu przesłałem. Kapitan poinformował na chwilę przed siódmą, że zbliżamy się do portu z Irlandii i to obudziło większość pasażerów. Pogoda w Irlandii przywitała mnie jak w Anglii. Ciepły poranek, bezchmurne niebo, palmy wzdłuż drogi. Znaki drogowe trochę inne, powrót do Euro i odległości w kilometrach. Początek dość płaski, tylko małe wzniesienia. Wybrałem boczną drogę oraz przeprawę promową do Waterford. Sporo zagród z owcami i bydłem, pub w każdym miasteczku czy wsi od razu rzucają się w oczy. Przez kilka kilometrów jechał ze mną sympatyczny Irlandczyk – Sam – który był zdumiony moją podróżą i przyczepką. Przeprawa promowa przed Waterford trwała kilka minut i kosztowała 2€. W Waterford zrobiłem zakupy, zjadłem śniadanie i ruszyłem dalej. Wkrótce w błękitnego nieba pozostały tylko niebieskie plamki na ciemnym niebie, a ja poznałem wszystkie rodzaje irlandzkiego deszczu. Padało z góry, z boku, a lekko skrzywiony błotnik sprawiał, że na zakrętach padało też od dołu. Jak u Forresta Gumpa. Potem jeszcze zaczął padać grad. Duże kulki, małe kulki oraz grad z deszczem. Duże trochę bolały, szczególnie, kiedy dostawałem po twarzy i uszach. W sumie od 12:00 do 18:00 zmokłem jakieś pięć razy, ale i tak miałem dobrze, bo po każdym następnym zdarzyłem przeschnąć, a po ostatnim byłem zupełnie suchy. Po południu, chyba w nagrodę za cierpliwość ukazała się piękna tęcza, która wydawała się być bardzo blisko. Żałuję tylko, że nie zrobiłem paru zdjęć w miasteczku Lismore, gdzie był bardzo dobrze zachowany zamek, wzorowo utrzymany park z fontannami (co raczej jest tu rzadkością) oraz kolorowe uliczki z pubami. Przez około 20km szukałem miejsca na rozbicie namiotu. Kilka razy zatrzymywałem się i nawet wchodziłem na pozamykane łąki i polany. W końcu znalazłem w miarę schowaną polankę.

Dzień 18. 11.04.2012 „Czuję jak rodzi się moc” COMA 135.83km, 18.3śr, 47.3max, 800m w górę, 7:25:02
Poranek chłodny, ale słoneczny. Namiot mokry z dwóch stron od wewnątrz i od zewnątrz. W ogóle nie chciało mi się wyskakiwać z ciepłego śpiworka. Ogólnie dzień trochę leniwy. W końcu wstałem na chwilę przed ósmą, a chwilę po byłem już spakowany. Przez pierwsze kilka kilometrów ciężko było się rozkręcić. W pierwszym miasteczku zrobiłem małe zakupy na śniadanie, a kiedy pakowałem zakupy do sakw zaczepił mnie Robert – polak mieszkający z rodziną w Irlandii. Zaprosił mnie na śniadanie i kawę na co chętnie się zgodziłem. Po śniadaniu poczęstował mnie jeszcze ciastem. Zielonym Shrekiem i sernikiem z najgrubszą warstwą sera jaką kiedykolwiek jadłem. Na pożegnanie zrobiliśmy jeszcze pamiątkowe zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę. Do Killarney miałem około 95km, więc nie musiałem zbytnio gonić. Sądziłem, że w Irlandii (a przynajmniej w tej części) będzie trochę więcej pagórków po drodze. Myliłem się – poza kilkoma niezbyt stromymi i niedługimi podjazdami przeważnie w miarę płasko. Dopiero na sam koniec za Killarney pod Carrauntoohill coś się zmieniło, ale to już przecież góry. Tutejsze górki i pagórki mogłem podziwiać już kawałek za Waterford. Tyle, że im bardziej na zachód tym wydają się coraz wyższe. W Killarney powalczyłem trochę z Wi-Fi. W końcu to typowa miejscowość turystyczna, są tu hotele, pensjonaty, puby. Niestety, nawet w informacji turystycznej nie mogłem się połączyć, chociaż na drzwiach widniała kartka „Free Wi-Fi”. Na chwilę połączyłem się przy jednym z hoteli, lecz udało mi się jedynie odebrać pocztę. Wysłanie maila się już nie powiodło. Połączenie zerwane. Ogólnie od początku mojej podróży znalazłem bardzo mało miejsc z darmowym Wi-Fi. Wszystkie zablokowane, płatne lub wymagające logowania (hotele, stacje benzynowe, sieci fast-food). Nawet przy ratuszach, bibliotekach i informacjach turystycznych ciężko coś złapać, a jeśli już się uda to połączenie jest bardzo wolne. Na jednym z nielicznych dziś trudniejszych podjazdów podczas słuchania mp3 leciała Coma. Tekst, muzyka, otoczenie i świecące słońce podziałały tak motywująco, że poczułem taką moc w nogach, że przez większość podjazdu jechałem z prędkością 20km/h. To chyba znak, że forma rośnie i mimo codziennego wysiłku oraz zmęczonych mięśni mam jeszcze zapasy sił, które mogę wykorzystać. Po zakupach w Killarney ruszyłem w kierunku mojego pierwszego głównego celu. Pod Carrauntoohill. Po raz kolejny dość ciężko było znaleźć jakieś spokojne miejsce do spania, ale się udało. I to w miarę wysoko bo około 1km od początku szlaku na szczyt. Na małej polance niedaleko strumienia i widokiem na owce. Rano planuję wejście. Jeśli pogoda będzie taka jak przez ostatnie dwa dni to jest spora szansa, że będzie ładnie i słonecznie. Dziś od rana na niebie było tylko kilka chmurek, a do 14:00 zdążyłem zmoknąć dwa razy. W Irlandii nie ma przystanków, wiat i innych miejsc, gdzie można się schować przed deszczem. Raz udało mi się przy stacji paliw. Potem już nie miałem tyle szczęścia. Ogólnie pogoda tutaj jest strasznie kapryśna. Jak w południe zaświeci słońce to jest tak ciepło, że trzeba coś z siebie ściągnąć, za chwilę nachodzi chmura i nie dość, że robi się nieprzyjemnie chłodno, to jeszcze przeważnie przelotnie popada. Zazwyczaj w ciągu dnia jazdy przebieram się co najmniej kilka razy.

Dzień 19. 12.04.2012 Diabelska drabina 82.33km, 17.0śr, 46.6max, 856m w górę, 4:49:55
W nocy porządnie popadało, rano w namiocie miałem małą kałużę oraz lekko mokrą mate i śpiwór. Od 6 do 7 popadało mocniej w sumie chyba pięć razy. Potem się uspokoiło. Szybko się spakowałem i ruszyłem w stronę parkingu oraz początku szlaku. Moim dzisiejszym celem była najważniejsza góra tej wyprawy – Carrauntoohill. Najważniejsza, ponieważ zaliczana do Korony Gór Europy jako najwyższy szczyt Irlandii i całej wyspy. Przy gospodarstwie w garażu zostawiłem rower, oczywiście za zgodą właścicieli i ruszyłem w stronę szczytu. W moich starych dziurawych butach, w krótkich spodenkach i kurtce Primala. Pod spodem miałem jeszcze bieliznę termiczną. Tak przygotowany ruszyłem na jedną z bardziej deszczowych i mokrych gór Europy. Zamiast plecaka miałem worek, w którym przeważnie wożę namiot. Do kompletu brakowało mi tylko parasolki i reklamówki. Wtedy już wyglądałbym zupełnie jak typowy turysta w Karkonoszach. Początek bardzo łatwy, dwie bramki, szeroka kamienista droga, kilka ogrodzeń z owcami. Potem lekko w górę, dwa nowe mostki nad strumykiem. Nad kolejnym strumykiem już trzeba poskakać po kamieniach. Robi się też trochę mokro, drogą płynie potok. Dalej szlak prowadzi między dwoma jeziorkami, a tam trzeba naprawdę uważać, gdzie się stąpa żeby nie zmoczyć butów. Diabelska drabina niedaleko. Ta część jest najtrudniejsza i najbardziej stroma. Dodatkowym utrudnieniem są mokre, śliskie kamienie i spływający w góry strumień. Powyżej drabiny już tylko 300 metrów w pionie do szczytu, nic trudnego. Wejście zajęło mi 1h50m. Dość szybko. Przed samym szczytem zamiast deszczu zaczął sypać śnieg. Wiało dość mocno. Zrobiłem kilka zdjęć i szybko schodziłem w dół. I tak byłem już praktycznie cały przemoknięty. Jeszcze raz diabelska drabina, tym razem w dół. Odczuwam lekki ból kolan podczas schodzenia. Na dole wpadłem jeszcze w grząską trawę i z butów można było wylewać wodę. Moje stare, wysłużone i dziurawe buty nadają się już tylko do wyrzucenia. Ale na Ben Becka z SPD’ach nie wejdę, więc muszę je wysuszyć i dalej wozić. Po szybkim zejściu do gospodarstwa przebrałem się w suche rzeczy i napiłem ciepłej kawy po irlandzku za 2.50€. Po spacerze czas na rower. Przejechałem do niesamowitym wąwozie Black Valley przy Gap of Dunloe z kilkoma pięknymi jeziorkami i dość ciężkim podjazdem jak na irlandzkie klimaty. Wjechałem na małą przełączkę na wysokość może 300m.npm. Widoki jak w Alpach na wysokości 2000m.npm. Wspaniale. Zjechałem drugą stroną w kierunku Blackwater, zahaczyłem o park narodowy Killarney oraz przejechałem część trasy Ring of Kerry. Całe RoK to ponad 150km, na które trzeba poświęcić cały dzień. Zapewne warto bo wystarczy przejechać kawałek żeby zobaczyć wiele ciekawych miejsc szczególnie kiedy góry spotykają się z morzem. Cóż, może jeszcze kiedyś…. Cały region Kerry jest świetnie przygotowany dla turystów. Spora baza noclegowa i wiele oznaczeń ciekawych miejsc zachęcają do zwiedzania. Myślę, że aby nasycić się tym miejscem trzeba by poświęcić mu co najmniej tydzień. Ale niestety, trzeba jechać dalej. Nie da się zwiedzić i zobaczyć wszystkiego. Po małym kółku wokół Killarney i zakupach w mieście ruszyłem w stronę Limerick, gdzie muszę jutro dojechać.

Dzień 20. 13.04.2012 Źle się zaczęło, dobrze skończyło 100.18km, 19.8śr, 40.2 max, 594m w górę, 4:52:48
Noc na polanie za opuszczonym domem. Ciężko było znaleźć odpowiednie miejsce, same zagrodzone pastwiska, tereny zamieszkałe lub bagniste wrzosowiska i łąki. W nocy padało kilka razy. Znów mokry namiot. Wieczorem chwilę trwa zanim się wysuszy chyba, że podczas rozkładania też pada. Od rana jakiś pech. Kiedy już się spakowałem okazało się, że w tylnym kole jest flak. Znów musiałem zdejmować wszystko z roweru i zmienić dętkę. Tym razem żadnego kolca nie znalazłem. Jak na złość jeszcze zaczęło padać. Schowałem się w opuszczonym domu wchodząc przez okno. Ciężko jest zdejmować oponę w mokrymi i zmarzniętymi rękoma. Ale udało się. Pompowanie trochę mnie rozgrzało. Chwilę odczekałem aż przestanie padać i ruszyłem w kierunku Limerick, do którego miałem 100km. Chciałem pagóry, więc dziś miałem ich kilka. Dwa dłuższe kilkukilometrowe podjazdy i kilka krótszych. Po drodze kilka razy chowałem się przed pojedynczymi chmurami z deszczem. Raz nie zdążyłem i znów mnie zmoczyło. Koło południa znów flak z tylu. Okazało się, że rano do mokrej dętki przykleił się kamyczek. W ten sposób zużyłem dwie nowe dętki czyli cały zapas na wyprawę. Pozostało łatanie. Chwilę potem wysiadł licznik, który i tak informował mnie ,że kiepsko u niego z prądem. Wymiana bateryjki, jedynej zresztą jaką miałem rozwiązała problem. Kawałek dalej postraszyła mnie ogromna chmura, na szczęście udało się schować pod wiaduktem. Kolejne pół godziny zmarnowane. Zamiast zrobić szybką setkę jak planowałem i pozwiedzać Limerick od rana tracę czas na nieprzewidziane sytuację. Przed moim dzisiejszym celem zatrzymałem się jeszcze z miasteczku Adare. Miasteczko uznane za najładniejsze w Irlandii. W pełni się z tym zgodzę, chociaż jeszcze nie widziałem ich wielu. Uliczka z pubami, dwa okazałe kościoły, stare chaty z dachami ze strzechy, piękne i zadbane ogrody oraz średniowieczny zamek to wizytówka miasta. Polecam!! Do Limerick w końcu dojechałem przed 16:00. Przy tablicy z nazwą miasta, kiedy pstrykałem zdjęcia zauważył mnie Albert, u którego miałem się zatrzymać na dzień. Niezłe szczęście. Akurat wracał z pracy. Chwilę potem dojechałem do jego domu. Ostatnie dni nieźle mnie zmoczyły, szczególnie Carrauntoohill. Z przyjemnością zjadłem gorący posiłek, wziąłem ciepły prysznic i napiłem się pysznej kawy. Zdążyliśmy jeszcze pojechać na małe zakupy i udało mi się kupić buty Karrimor’a za 27€. Jutro wycieczka samochodem po okolicach oraz półwyspie Dingle.

Dzień 21. 14.04.2012 Dzień bez roweru nr.3, wycieczka na Dingle
Ostatnio coś sporo mam tych odpoczynków od roweru, więc teraz będzie trzeba trochę podgonić do Szkocji. Przyjemny dzień szczególnie, że pogoda dopisała. Razem w Albertem pojechaliśmy autkiem na Półwysep Dingle. Piękne miejsca. Śmieję się, bo czego sam rowerem nie zobaczyłem w Irlandii to z Albertem zobaczę autem. Ring of Kerry i Dingle powinny być obowiązkowymi punktami każdej wyprawy nie tylko rowerowej w Irlandii. Może kiedyś wrócę w te cudowne miejsca i przejadę je w całości rowerem. Miasteczko Dingle, klify, plaże, kamienne zagrody dla owiec na zboczach wcale nie takich małych wzniesień oraz liczne wysepki pośród różnych odcieni niebieskości oceanu nadają temu miejscu magiczny klimat. Na uwagę zasługuje również kameralna przełęcz Connor Pass około 465m.npm oraz wodospad i małe jeziorko niedaleko. Albert w kilku miejscach półwyspu zrobił mi profesjonalną sesję zdjęciową dla sponsorów. Każdy w tym miejscu może znaleźć coś dla siebie. Widoki na morze zmieniające kolor w zależności od tego pod jakim kątem oświetlają wodę promienie słoneczne, panoramy gór od małych pagórków po prawie kilometrowe wzniesienia z owcami jakby poukładanymi na łąkach równo obok siebie oraz wszechobecne puby, gdzie można napić się Guinnessa i odpocząć.

Dzień 22. 15.04.2012 Mohery 156.82km, 18.9śr, 52.1max, 1172m.npm, 8:16:30
Po pożegnaniu z Kasią i Albertem przez większość dnia miałem mały dołek. Nawet słoneczna pogoda i klify nie potrafiły mnie rozweselić. Dobrze, że mam mp3. Słuchanie muzyki pomogło i sprawiło, że podgoniłem trochę kilometrów. Rano przejechałem przez centrum Limerick. Ładne średniowiecze miasto. Stary most, zamek i katedra. Cyknąłem parę zdjęć i ruszyłem dalej. Przy klifach spotkałem polaka z Dublina, z którym przejechałem się kawałek i zrobił mi kilka zdjęć na Moherowych Klifach. Na Moherach było sporo ludzi i wielu polaków. Przyjemne miejsce. Zarówno klify jak i wieżyczka. Szkoda tylko, że ogrodzili klify i skalną półkę, z której byłyby świetne zdjęcia. Później, kierując się na wschód natrafiłem na kilka ciekawych miejsc. Coś, co można  nazwać lasem, a to się tutaj rzadko zdarza oraz kilka górek i równinę ze sporą ilością odkrytych kamieni. Przez kilka godzin z dętki znów schodziło powietrze. Jutro koniecznie muszę kupić nową dętkę i klej. Po godzinie rozglądania się za miejscem na nocleg rozbiłem się na czyimś polu. Może mnie nie pogonią. Ciche miejsce w sam raz na rozbicie namiotu.

Dzień 23. 16.04.2012 Bez szaleństw 156.70km, 19.0śr, 40.2max, 984m w górę, 8:13:70, 9st.C
Noc cicha i spokojna. Rano obudziły mnie krople deszczu uderzające o namiot. Wstałem jak tylko przestało padać. Na dworze szaro, zimno, mokro i wietrznie. Nieprzyjemnie. Trochę kilometrów minęło zanim zmęczone mięśnie znów przyzwyczaiły się do kręcenia. A kręcić musiałem szybko, żeby się rozgrzać. Generalnie nudny dzień. Nic do zwiedzania, nawet zdjęć dziś w ogóle nie robiłem. Pogoda nie zachęcała do pstrykania. Mijałem dziś trzy ładne miasteczka Loughrea, Athlone i Mullingar. W pierwszym zrobiłem zakupy na śniadanie, a w sklepie rowerowym kupiłem nową dętkę na zapas i nowy komplet łatek. Z rowerem na szczęście nie mam żadnych problemów poza typowymi usterkami związanymi z regulacją czy smarowaniem. Rano w przyczepce poluzował się błotnik. Przy okazji dokręciłem też te w rowerze. Pod koniec wyprawy chyba czeka mnie jeszcze wymiana klocków hamulcowych, przynajmniej tylnych. Moja waga, bagaż i przyczepka skutecznie zużywają klocki podczas hamowania każdego dnia. Hmm, w Athlone i Mullingar szukałem marketu żeby uzupełnić zapasy wody i kupić coś na kolację. Chyba za słabo, bo nic nie znalazłem. Na kolację resztka wody i żelazne zapasy od Sante. Ciasteczka owsiane z żurawiną i bananowy batonik Crunchy skutecznie odpędziły głód. A nocleg tym razem już legalnie za pozwoleniem gospodarza na polu z krowami. Mam nadzieję, że będą grzeczne w nocy i dadzą pospać. Jutro mam w planie dojechać do Irlandii Północnej pod Slieve Donard. Pojutrze rano wejście na górę, zwiedzanie Belfastu i nocny prom do Szkocji.

Dzień 24. 17.04.2012 Nocny koszmar 165.52km, 21.0 śr, 55.9max, 1152m w górę, 7:52:10
Wieczór jak zwykle: rozbicie namiotu, kolacja, pisanie SMSów i relacji z całego dnia, potem pora na odpoczynek i sen. Tyle, że znów dała o sobie znać pogoda. Około pierwszej w nocy zerwała się wichura, zaczęło mocno lać i na tym spanie się skończyło. Wiatr rzucał namiotem we wszystkie strony, a woda wdzierała się do środka. Nie musiało minąć dużo czasu żebym znów miał kałuże z namiocie. Wszystkie rzeczy pochowane w sakwach, ale mata, śpiwór i ciuchy na mnie coraz bardziej wilgotniały. Gdzieś po drugiej godzinie przestało wiać, a deszcz znacznie osłabł. Udało mi się zasnąć. Obudziłem się przed szóstą. Śpiwór, spodnie i skarpety przemoczone, a pod matą kałuża wody. Poleżałem jeszcze chwilę, ale było mi tak zimno, że musiałem wstać. Szybko założyłem ciepłą górę i złożyłem namiot. Poranek był słoneczny i w miarę ciepły, więc spodnie, skarpety i wilgotne buty schły na mnie. Namiot, matę i śpiwór suszyłem popołudniu w najcieplejszym momencie, żeby wyschło szybko i żeby nie stracić wiele czasu. Podczas suszenia jeszcze coś zjadłem. Chyba po raz pierwszy na tej wyprawie wiatr wiał mi w plecy. Nareszcie. Przez pierwsze 30km miałem średnią prędkość 25km/h. Potem zaczęły się pagóry i było nieco gorzej, ale i tak przyjemnie łatwo. Koło południa znów zaczęło się chmurzyć i padać co chwilę. Tym razem sprzyjało mi szczęście, bo kiedy zaczynało padać byłem w jakimś miasteczku i było się gdzie schować. Podobał mi się wjazd do Irlandii Północnej, chociaż nie było tablicy i nie mam zdjęcia. Długi, łagodny podjazd i prędkość około 20km/h. Za Newry zaczęły się jeszcze większe pagóry i coraz częściej popadywało. Irlandia Północna ma u mnie dużego plusa. Niektóre przystanki są zadaszone i jest się gdzie schować podczas deszczu, który dziś średnio intensywnie padał około 10-15 minut mniej więcej co godzinę. Sporo przymusowych odpoczynków. Zmoczyło mnie bardziej tylko raz, ale potem wyszło słońce i po pół godzinie znów byłem suchy. Wariacka pogoda. Po 18:00 wjechałem do Newcastle. Od razu się rozpadało. Jakby w nagrodę po deszczu z morza wyłoniła się piękna i wyraźna tęcza. Częste zjawisko tutaj. Nocleg tym razem w zadaszonym miejscu w opuszczonej chacie pod Newcastle. Chłodno ale sucho.

Dzień 25. 18.04.2012 Slieve Donard i Belfast 102.98km, 16.4śr, 41.2max, 712m w górę, 6:16:37
Po nocy przespanej w komfortowych i suchych warunkach rano przyszła pora na zdobycie kolejnego szczytu. Rower zostawiłem na podwórzu jednego z domków niedaleko szlaku i ruszyłem po kolejną zdobycz. Slieve Donard to najwyższy szczyt Irlandii Północnej, a jego wysokość to 850m.npm. Wejście na szczyt od strony wschodniej rozpoczyna się niedaleko parkingu z toaletami kilka kilometrów na południe od Newcastle. Przechodzi się przez oznaczoną bramkę, idzie kamienistym szlakiem tak zwaną żółtą drogą, następnie przeskakuje po kamieniach przez strumień i dalej szeroką szutrową drogą dochodzi się do starej kopalni. W dolnej części szlaku jest kilka oznaczeń kierujących na mur Mourne’a. Za kopalnią idzie się dalej w górę, aż do wspomnianego muru. Od tego momentu kierując się wzdłuż muru dojdziemy na najwyższy północno-irlandzki szczyt. Idąc na górę nie mogłem się oprzeć i przejść kawałek po murze. Mur nie byle jaki bo ponad półtora metrowy. Niestety, im wyżej tym bardziej stromo i ślisko, więc bezpieczniej iść obok muru pomimo mokrego i miejscami grząskiego podłoża. Najwyższą część góry pokrywała kilku centymetrowa warstwa śniegu. Na szczycie mur skręca o 90 stopni na wschód, a na jego łączeniu jest kamienny schron. Miałem sporo szczęścia, ponieważ tego dnia nie spadła na mnie kropla deszczu. Co wcale nie oznacza, że nie byłem mokry. Skarpety i buty przemokły od mokrego podłoża pełnego strumyków i wody z roztapiających się śniegów, a spodenki i bieliznę termiczną zmoczyłem podczas niegroźnego upadku na śniegu podczas zejścia. Tak więc jak nie zmoczy mnie z góry to zmoczy od dołu. Ogólnie wejście i zejście na szczyt jest banalne, utrudnieniem może być śliskie podłoże, mgła, nieznajomość terenu oraz słabe oznaczenie szlaku. Jeśli ruszyłbym dwie godziny później miałbym o wiele lepszą pogodę i widoczność. Już podczas schodzenia miałem kilka możliwości zrobienia fajnych fotek. No cóż, spieszyłem się żeby nie złapał mnie deszcz, a tu miła niespodzianka i rozpogodzenie. Cały dzień był słoneczny i ciepły poza chwilami, kiedy słońce na krótko chowało się za niegroźną chmurką i kiedy mocniej powiało. Wejście i zejście w sumie zajęło mi trzy godziny. Po spacerze zabrałem rower i pojechałem do Newcastle, gdzie na promenadzie z widokiem na morze zjadłem śniadanie. Potem nie spiesząc się ruszyłem w stronę Belfastu, do którego dotarłem około 16:30. Pojeździłem po okolicach centrum oraz City Hall i ruszyłem dalej w kierunku Larne skąd odpływał mój prom do Szkocji. Ta część trasy była najtrudniejsza, ponieważ jazdę mocno utrudniał wiatr z północy. Do portu w Larne dotarłem około 20:00. Kupiłem bilet, umyłem się w toalecie, gdzie widniał napis „very hot water”, a podczas kolacji obejrzałem mecz Chelseay z Barceloną i poszedłem spać na wygodnej kanapie przy zamkniętym Coffee Shop’ie. Nikogo poza mną w portowej poczekalni nie ma, więc trzeba korzystać z ciszy i spokoju. Udało mi się również naładować do pełna aparat, smartfon i tablet. Prom odpływa o 4:00, więc kilka godzin na odpoczynek w ciepłym i suchym miejscu jest. W TV zapowiadają na jutro mocne opady deszczu w Szkocji, więc może być nieprzyjemnie. Wszystkie rzeczy, oprócz wilgotnych jeszcze butów trekingowych, mam suche i chciałbym żeby tak pozostało.

Dzień 26. 19.04.2012 Szkocja – nie taki diabeł straszny 157.36km, 17.3śr, 51.9max, 1236m w górę, 9:04:50
Przespałem może pięć godzin, ale lepsze to niż spanie w mokrym namiocie. A to już druga noc pod rząd kiedy z niego nie korzystam. Prom dobił do Carnryan chwilę po szóstej. Szósta trzydzieści ruszyłem w kierunku Ayr. Sześć stopni, wiatr z przodu i słaby deszczyk. Od razu uzbroiłem się w p/deszczowe rzeczy. Po 20 kilometrach zaczęło mocniej padać więc posiedziałem chwilę na przystanku. Brakowało tego w Irlandii. Potem zaczęło się rozpogadzać, zrobiło się ciepłej i wyszło słońce. Taką Szkocję lubię. W ciągu następnych kilku godzin popadało jeszcze przelotnie kilka razy, ale za każdym zdążyłem się schować. Udało mi się nie zamoknąć pierwszego dnia. Sporo pagórków, raz w górę raz w dół, inaczej niż w Irlandii. O wiele trudniej, na dodatek z przednim wiatrem. Musiałem dziś trochę wyregulować hamulce, klocki w połowie się starły i nie hamowały jak trzeba. Naciągnięcie linek i regulacja klocków załatwiło sprawę. Ale po ponad 3000km jazdy non-stop miały prawo. Innych problemów brak. Koło Glasgow przejeżdżałem obok lotniska, samoloty lądowały i startowały 50 metrów ode mnie, niezłe uczucie. Jutro chcę dojechać do Fort William. Nocleg na polanie niedaleko ścieżki rowerowej przy jakimś strumieniu około 200 m od drogi. Idę spać, oczy się same zamykają.

Dzień 27. 20.04.2012 A82 156.10km, 19.2śr, 44.8max, 1070m w górę, 8:06:24
W nocy chyba nie padało, a jak już to chyba słabo, bo nic nie słyszałem. Namiot i tak mokry z zewnątrz i wewnątrz więc różnica żadna. W każdym razie, od rana słonecznie. Po kilku kilometrach dojechałem do jeziora Loch Lomond. Piękne miejsce. Jechałem niezupełnie równą ścieżką rowerową wzdłuż drogi A82 o nazwie West Loch Lomond Cycle Path. Prawie cały dzień trzymałem się dziś tylko tej drogi, nie musiałem wcale martwić się o wybór trasy. Znaki same kierowały mnie we właściwą stronę. Ścieżka prowadzi prawie przez całą długość jeziora czyli ponad 50km. Wzdłuż ścieżki sporo ławeczek, miejsc odpoczynku i koszy na śmieci przynajmniej w początkowej jej części. Nareszcie normalne warunki do jazdy nie to co w Irlandii. I nawet zadaszony przystanek co jakiś czas, chociaż do południa deszczem nie straszyło. Ze ścieżki można podziwiać jezioro, małe wysepki oraz niewysokie kopulaste wzniesienia. Ja to mam szczęście, akurat kilka najwyższych (tych około 400-500m) w okolicy było ośnieżone. Ben Nevis pewnie od już poniżej połowy będzie biały. Im dalej dziś jechałem tym bardziej mi się podobało. Po drodze minąłem kilka małych przełęczy o wysokości powyżej 300m.npm, kilka malowniczo położonych jeziorek Loch Tulla, Loch Ba. Na koniec szybki zjazd do poziomu morza, gdzie góry łączą się w wodą. W najmniej zaludnionej części trasy pojawiły się czarne chmury, które mogły mnie porządnie zmoczyć. Musiałem przycisnąć i uciekać od chmurzyska. I tak wiele udało mi się dziś zobaczyć przy ładnej pogodzie. Deszcz dogonił mnie w sumie już przed końcem zjazdu w miasteczku Glencoe, ale szybko schowałem się na przystanku. Po pół godzinie ulewy znów przedzierało się słońce. Deszcz znów zaczął padać na kilka kilometrów przed Fort William. Uzbrojony w moje super nie przemakalne spodnie od Przema dojechałem do Fort William chcąc zrobić zakupy przed zamknięciem sklepów. Po drodze zjadłem prawie wszystko co miałem, a wody nie miałem od kilku godzin. Dobrze, że gdy jest chłodno i pada nie chce się pić. Chciałem po drodze napić się że strumienia, ale woda była jakaś żółta, więc nie ryzykowałem. Apetyt w ciągu ostatnich dni znacząco się u mnie zwiększył. Myślę, że zrzuciłem już około 10kg, więc organizm domaga się większej ilości kalorii. Po zakupach udałem się w dolinę Glen Nevis. Kiedy kilka lat temu pierwszy raz wchodziłem na Bena z napotkaną dziewczyną ze Szczecina ona spała w tutejszym hostelu. Teraz ja postanowiłem skorzystać z tej przyjemności. Koszt noclegu 21.50£. Miałem tylko 15£. Chciałem zapłacić kartą jednak terminal jej nie przyjął. Ponieważ się już wpisałem na listę, kobieta za ladą zrobiła mały rabat i zapłaciłem tylko 15£. Drogo, ale i tak najtaniej jak na tutejsze realia. Znów mogłem się cieszyć suchym miejscem do spania, prysznicem, wysuszeniem wszystkich mokrych rzeczy w tym namiotu oraz możliwością przechowania roweru podczas wejścia na Bena. W hostelu jest Wi-Fi, niestety płatne, ale i tak nie działa i nikt nie wie dlaczego. Jutro po górce poszukam Wi-Fi w Fort William. Mam nadzieję, że dzisiejsza pogoda utrzyma się do jutra. Może tym razem uda mi się cokolwiek zobaczyć ze szczytu i nie zmoknąć. Pewnie będzie ślisko sądząc po ilości śniegu na szczycie. Ok, pora spać z ponad dziesięcioma innymi osobami w pokoju. Po trzech tygodniach w małym namiocie to spora odmiana.

Dzień 28. 21.04.2012 Ben i Lochy 74.35km, 16.6śr, 40.5max, 546m w górę, 4:28:17
Wyspałem się, chociaż ktoś chrapał, a łóżka skrzypiały. Wstałem 6:30, jeszcze przed siódmą ruszyłem w górę. Pogoda rewelacyjna. Nie pada, przewaga błękitnego nieba. Ben niestety schowany w chmurze. Od jeziora zaczęło trochę kropić, wyżej sypać. Mgła jak mleko, nic nie widać. Dobrze, że przynajmniej kamienne kopce wyznaczają kierunek. Gdzieś na wysokości 1000m przegoniłem czwórkę Brytyjczyków. Stracili orientację i woleli zejść. Mgła coraz gęstsza, sypie coraz mocniej. Prawie nie widać kopców wyznaczających szlak. Nie po to tyle jechałem, żeby góra o 300 metrów niższa od Śnieżki ze mną wygrała. Na Śnieżce byłem już ponad 100 razy w każdych warunkach pogodowych, więc trochę mgły i śniegu mi nie straszne. Pod koniec, niedaleko wierzchołka musiałem przystawać na chwilę, żeby dostrzec kolejne kopce. Widoczność kiepska. Ucieszyłem się, gdy doszedłem do trzech kopców obok siebie. To oznaczało, że szczyt niedaleko. Na szczycie przestało sypać, zrobiło się jaśniej za to mocniej wiało. Wlazłem do schronu, popstrykałem trochę i ruszyłem w dół. Znów pierwszy na górze. Kilkadziesiąt metrów niżej znów mleko i śnieżyca, niżej słaby deszcz. Poniżej granicy śniegu widziałem dziesiątki osób podążających ku górze. Niektórzy przygotowani i poubierani jak na wejście na znacznie wyższy szczyt inni jak ja na szybko i na lekko. Ale w ciuchach rowerowych nie widziałem nikogo. Obawiałem się trochę zejścia w nowych butach, podeszwa bardziej na miasto niż na góry, ale niezmrożony, świeży śnieg nie był na tyle śliski, aby sprawiać jakiś kłopot. Do hostelu wróciłem o 10:45. Nieźle. Tu akurat trwały porządki i byłem jedynym gościem. Zjadłem śniadanie na ciepło, pozbierałem się i ruszyłem stronę Fort William. Free Wi-Fi nie znalazłem za to koniec drogi West Highland Way już tak. Kilka fotek i powrót na drogę A82 w kierunku na Inverness. Podczas zejścia z Bena odezwało się lewe kolano. Podczas jazdy również odczuwam lekki ból, mam nadzieję że przejdzie. Dziś pagórków dużo nie było, ale chwilami mocny wiatr z północy skutecznie mnie spowalniał. Minąłem dziś Loch Lochy, Loch Oich i dojechałem do Loch Ness. Do zamku Urqahart mam 18km. Rano będą niezłe foty. Nocleg niedaleko jeziora. Może potwór z Loch Ness da o sobie znać w nocy?! Na kolację chrupiąca bułka z pomidorowym pasztetem sojowym od Sante ze świeżym pomidorem i gorący kisiel. Pycha. Dzisiejszą jazdę skończyłem bardzo wcześnie, bo jeszcze przed 18:00. Planowałem zrobić 100km, ale fajne miejsce na nocleg nie zdarza się tu często. Odpoczynek też się przyda. Praktycznie wszystko mam suche i z tego się cieszę. Jutro chyba dojadę tylko do Inverness i zacznę powrót. Marzył mi się Skye Isle i Cape Wrath, ale chyba nie mam już na to sił. Coraz częściej myślę o powrocie do domu…

Dzień 29. 22.04.2012 Inverness 127.07km, 19.0śr, 49.0max, 950m w górę, 6:39:54
Miejsce do spania rewelacyjne, poranek jeszcze lepszy. Obudziłem się w suchym namiocie, a pogoda zachęcała do jazdy. Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień z dużą ilością słońca. I tak było do 18:00, wtedy mnie nie zmoczyło, ale o tym później. Wiało standardowo z północy, więc początek pod wiatr. Do ruin zamku Urqahart dojechałem szybko, ale otwarcie 9:30, a wstęp 7:40£. Sporo jak za zwiedzanie ruin jakich tu przecież nie brakuje. Pojechałem dalej, zamek najwyżej zwiedzę w drodze powrotnej, o ile wpuszczą mnie z rowerem. Do Inverness kolejne 15mil pod wiatr i z małymi pagórkami. Dojechałem jeszcze przed południem. Zjeździłem i obcykałem centrum miasta (bardzo ładnego zresztą), zrobiłem zakupy i ruszyłem w drogę powrotną. Wspaniałe uczucie, kiedy wiatr wieje w plecy. Mam nadzieję, że będzie tak wiał aż do południa Anglii. Prędkości na prostej od razu podskoczyły do 27km/h, średnia również zaczęła rosnąć. Wracając widziałem jak sporej wielkości jacht przepływa przez kanał kaledoński. To kanał łączący tutejsze jeziora. Statki przepływają dzięki mostom obrotowym. Ciekawe rozwiązanie. Cały most obraca się o 90 stopni, a statek swobodnie przepływa. Natknąłem się również na potwora z Jeziora Loch Ness. Udało mi się także zrobić z nim zdjęcie. Bestia wcale nie taka straszna i brzydka. Tak jak się spodziewałem nie pozwolono mi wejść na teren zamku z rowerem. Przepisy, względy bezpieczeństwa itd. Nic nie dały tłumaczenia, że chodzi mi tylko o kilka zdjęć, a nie o jazdę rowerem po ruinach. Trudno, pojechałem dalej. Kilka zdjęć zamku zrobiłem z góry. Przed 18:00 porządnie mnie zmoczyło. Zapomniałem zupełnie o spoglądaniu w niebo tak dobrze mi się jechało. Wielka chmura czaiła się za mną, a ja jej nie widziałem bo pierwszy raz wiało od tyłu. Schowałem się pod drzewem aż ulewa ustała. Siedziałem dobre 20 minut. Kiedy ruszyłem dalej znów się rozpadało. Teraz dla odmiany dostałem po uszach. Deszcz i grad. Zatrzymałem się pod pensjonatem i Polska flaga znów uratowała mi skórę. Z pensjonatu wyszedł pracujący tu polak, wysuszył mokre rzeczy oraz zaproponował nocleg w namiocie niedaleko jeziora. Niezłe szczęście. Poprzednia noc nad jeziorem Loch Ness teraz nad Loch Lochy. Udało mi się również złapać Wi-Fi i naładować sprzęt. Zrobiłem jeszcze małą sesję zdjęciową nad brzegiem jeziora i udałem się na zasłużony spoczynek. Jutro ciężki górski etap.

Dzień 30. 23.04.2012 Z przeciwnika w sojusznika 161.19km, 20.5śr, 50.2max, 1124m w górę, 7:51:29
Pod foliowym namiotem i moim mniejszym spało się dobrze, rano wszystko było suche. Poranek nawet ciepły i słoneczny, chmurek niewiele. Do Fort William z wiatrem dojechałem w 1.5h. Na zamku Old Invelochy zrobiłem sporo fotek i pojechałem uzupełnić zapasy przed górskim etapem, gdzie na duże sklepy nie ma co liczyć. Byłem tak przejęty podjazdem na ponad 400 metrową przełęcz, że całkiem zapomniałem o odcinku West Highland Way, który również miałem zaliczyć. No cóż, trudno. W każdym razie przed samym podjazdem w Glencoe zebrało się trochę ciemnych deszczowych chmur. Znów czekał mnie półgodzinny przymusowy odpoczynek na tym samym przystanku co za pierwszym razem. Chwilę wcześniej dostałem puszkę Fanty. Od wczoraj na mojej trasie z Loch Ness do Glencoe widziałem wielu zawodników jakiegoś wieloetapowego biegu UltraRace coś tam… Wszyscy ubrani na lekko w odblaskowych koszulkach, niektórzy biegli, inni szli nie mając siły. Co jakiś czas mijał mnie samochód z sędziami pełniący również funkcję bufetu. Po którymś z kolei pozdrowieniu przy następnym postoju ktoś z ekipy w locie kiedy przejeżdżałem obok dał mi puszkę Fanty. Miły gest. Na kolejnym punkcie ta sama ekipa zrobiła mi jeszcze zdjęcie i więcej ich nie widziałem. Chmury wisiały i straszyły, ale nie padało. Zacząłem więc wspinaczkę na 400 metrów. O ile w przeciwną stronę namęczyłem się strasznie to w tą stronę jechało mi się nadzwyczaj dobrze. 17-18km/h pod górkę z wiatrem w plecy. Z podjazdem uporałem się w niecałą godzinę robiąc jeszcze zdjęcia tego, czego nie zauważyłem w jadąc przeciwnym kierunku. Miejsce rewelacyjne. Wcale nie żałuję, że tą samą trasę przejeżdżałem dwa razy. Ma się wrażenie jakby się było gdzieś na wysokości 2000m, a nie na 1000 stóp. Kilka kilometrów za Glencoe w stronę Glasgow droga nr. A82. Jak dla mnie to miejsce zalicza się do jednych z najpiękniejszych jakie widziałem. Zaśnieżone górskie szczyty, wodospady, potoki, rozległe panoramy oraz liczne jeziorka sprawiają, że jest czym nasycić oczy. Co jakiś czas przejeżdża tędy jakiś motor lub samochód psując spokojny klimat tego miejsca. W końcu prowadzi tędy główna droga z Glasgow do Inverness. Najwyższym miejscem drogi jest przełęcz o nazwie Rannoch Moor Summit i wysokości 1142 stóp. Kilka kilometrów dalej wyjeżdża się z pięknych Highlandów, o czym informuje wielka tablica. Po drodze wjeżdża się jeszcze na dwie 300 metrowe przełęcze i zjeżdża w dół aż do kolejnego długiego jeziorka Loch Lomond. Pod koniec dnia złapałem kolejnego kapcia. Jak na razie jedna zmiana na każde 1000 km. Chyba nie najgorzej. Szybka wymiana dętki i zacząłem szukać miejsca na nocleg. Znalazłem szybko. W wiosce Luss na sporej łące z owcami, gdzie sądząc po infrastrukturze odbywają się również jakieś tutejsze imprezy. Jutro przejazd przez Glasgow. A potem na południe w kierunku Scafell Pike, do którego powinienem dojechać za dwa dni.

Dzień 31. 24.04.2012 Koszmar… 125.57km, 18.7śr, 48.1max, 1040m w górę, 6:41:21
…tak jednym słowem można opisać dzisiejszy dzień. Noc minęła spokojnie, ale ranek i reszta dnia już nie były miły. Zaczęło się od zmoczenia butów na grząskiej, mokrej trawie zaraz po wyjściu z namiotu – mokrego zresztą. Potem złamałem oprawki od okularów zwijając je razem z namiotem. Po pierwszym kilometrze złapałem kolejnego kapcia najeżdżając na pinezkę. Kiedy już załatałem dętkę i zacząłem pompować okazało się, że powietrze dalej ucieka. Pinezka przebiła dętkę z dwóch stron. Najgorzej, że opona jest lekko rozcięta po pinezce na kilka milimetrów. Wszystko od nowa. Ściąganie, łatanie, składanie. Kiedy już dojechałem do Glasgow zaczęło lać, przesiedziałem pół godziny w budce telefonicznej, wszystko inne było zajęte, a przystanków już mam dość. Sądziłem, że oprawki od okularów da się jakoś zlutować, pewnie tak, ale nie na dziś jak mi to ładnie wytłumaczyła piękna hinduska ze sklepu optycznego. Pozostało dobranie oprawek do szkieł. Koszt 38£ za najtańsze. W Tesco nie było takiej dętki jakiej potrzebowałem, więc wziąłem jaka była. Trochę za mała i z wentylem Presta. Powinna być ok. Kiedy nabrałem ochoty na zwiedzanie Glasgow znów urwanie chmury, więc i tak już mokre buty stały się całkiem mokre. Cały dzień mokro w nogi. Nie lubię… Ochota do zwiedzania przeszła. Kilka fotek i ruszyłem dalej. Kawałek za Glasgow w miasteczku Hamilton kolejny kapeć, rozebrałem wszystko. Przejrzałem dokładnie i znalazłem. Maleńki drucik wbity w oponę. Założyłem dętkę z Tesco. Działa. Tylko, że znów nie mam nic na zapas, a dętka 4£. Teraz pozostaje już tylko łatanie, więcej nie kupuję. Znów się rozpadało. Tym razem zdążyłem się schować i przeczekałem w parku Hamilton. Godzina 13:30, a ja mam przejechane 63 kilometry. Miało być 150 – na pewno nie będzie. Setkę zrobiłem po 17:00 przy okazji przebijając 4000km podczas wyprawy. Pierwsza dobra wiadomość dnia. Nawet wiatr dziś nie wiał i nie pomagał, a droga (B7078) strasznie chropowata, wyboista i miejscami dziurawa. Prawie jak w PL. Pod koniec dnia zastanawiałem się czy ta ogromna chmura, która wisi na de mną w końcu mnie zmoczy. Długo nie musiałem czekać. Zmoczyła. Dotarłem do punktu łączącego moją drogę z autostradą. Schowałem się w pod dachem, ale że było mi zimno wszedłem do baru i kupiłem gorącą kawę za 2.09£. Wypiłem zagryzając ciastkami. Szok – darmowe Wi-Fi. Posiedziałem ponad godzinę, przynajmniej zaległości w poczcie nadrobiłem i przy okazji naładowałem akumulator od aparatu. W toalecie zrobiłem sobie prawie prysznic, gorąca woda mnie rozgrzała. Kiedy w końcu przestało padać, a było już po 20:00 zacząłem rozglądać się za miejscem do spania. Spytałem grzecznie napotkanego gospodarza czy mogę nocować dziś na jego ziemi, warknął tylko stanowczym NO. W sumie bez różnicy. Znalazłem spokojne miejsce kawałek dalej na kolejnym polu z owcami i królikami. Wymęczone 125km. Jutro wstaje o 6:00 i odrabiam straty. Muszę dojechać jak najbliżej Scafell Pike. Do Carlisle 90km, pod Scafell 175km. Pora spać, jutro będzie lepiej.

Dzień 32. 25.04.2012 Kłopotów ciąg dalszy 168.02km, 18.7śr, 54.4max, 1300m w górę, 8:57:59
W nocy dość mocno wiało, więc rano obudziłem się w suchym namiocie. Było za to zimno i ciężko było się rozruszać. Do 10:30 zrobiłem ponad 60km. Średnia powyżej 20km/h, wiatr kręcił raz z tyłu, raz z boku, a raz od przodu. Cieszyłem się, że wszystko nareszcie idzie jak trzeba. Do czasu… Na prostej drodze usłyszałem tylko świst uciekającego powietrza z tylnego koła. Koniec jazdy. Dziura musiała być spora, bo powietrze uciekło w kilka sekund. Myślałem, że łatka puściła, albo znów w coś wjechałem. Okazało się jednak, że to grubsza sprawa. Rozerwana opona tuż przy obręczy na długości około 2cm. W nowej wczoraj założonej dętce dziura prawie na 1cm, więc chyba nie ma sensu łatać. Do najbliższego sklepu rowerowego w Carlisle ponad 30km. Przez chwilę nie wiedziałem co robić. Iść na piechotę? Łapać stopa? Przełożyć oponę z przodu na tył i odwrotnie? Gdybym posłuchał specjalistów z Extraweel’a i wziął przyczepkę z kołem 28″ nie było by problemu. Ściągnąłbym oponę z przyczepki, założył na tył i po sprawie. Nawet w flakiem w przyczepce doczłapałbym się do Carlisle. Miałem jeszcze jedną możliwość – załatać dziurę w oponie i tak spróbować dojechać do miasta. Wziąłem największą łatkę, kawałek elastycznej gumy z podstawki spod licznika wszystko skleiłem od wewnętrznej strony opony i napompowałem niezbyt dużą ilością powietrza. Tyle, abym mógł spokojnie jechać, ale żeby całość nie wyszła na zewnątrz. Efekt udokumentowany fotką. Czas sprawdzić efekt. Zacząłem bardzo spokojnie i delikatnie uważając i omijając wszystkie dziury i nierówności. Pod górę na lekkim przełożeniu, z góry nie szybciej niż 25km/h. Po kilku kilometrach sprawdziłem czy dętka wypycha łatę, ale wszystko wyglądało tak samo jak podczas naprawy. Nabrałem coraz większego przekonania, że uda się dojechać do Carlisle. Udało się. Z prowizoryczną łatą w oponie przejechałem ponad 30km. W Carlisle pewien anglik był tak uprzejmy, że kiedy spytałem go o drogę do najbliższego sklepu rowerowego pilotował mnie swoim samochodem aż pod sam sklep. W sklepie udało się wszystko szybko i sprawie wymienić. Niestety, koszt ponad 30£ za oponę nową dętkę oraz klocki hamulcowe, które również zakupiłem dla świętego spokoju. Przynajmniej mogę się teraz cieszyć z nowej odpornej na przebicia opony Panaracer Crosstown. Na całej zabawie z płoną straciłem około dwóch godzin, więc trzeba znów podgonić trochę kilometrów. Szybkie zakupy w markecie, kilka fotek na mieście i koło zamku Carlisle Castle, GPS włączony, mp3 na uszy i jazda. Do celu 86km. Wiatr wiał idealnie w plecy ze wschodu więc prędkości były niezłe, nawet pod górki. Tyle, że po godzinie znów byłem zmuszony przerwać jazdę. Z wiszących cały dzień na niebie chmur zaczęło solidnie padać. Szybko podjechałem pod pierwszy przystanek i miałem chwilę na dłuższy odpoczynek. Ponad godzinny. Zdążyłem zjeść spokojnie, ubrać się w cieplejsze ciuchy i zestaw p/deszczowy, a także zaplanować trasę na kolejny dzień. Po godzinnej ulewie już tylko lekko kropiło, więc ruszyłem dalej. Przed ulewą do godziny 17:00 miałem na liczniku ponad 120km, a do celu jeszcze 61km. Popadało jeszcze z pół godziny, wiało za to mocno. Jedno mocne, boczne uderzenie wiatru nieźle mną zachwiało. Dość strome i liczne pagóry trochę mnie zmęczyły. Na zegarku po 20:00, więc pora rozglądać się za miejscem na spanie. Do celu czyli pod Scafell Pike zostało 25km. Trudno, zrobi się rano. I tak dzień zakończył się sukcesem. Trzy godziny straty, a do celu niedaleko. I udało mi się nie zmoknąć. Nocleg na polanie tym razem bez żadnych zwierząt. Na kolację kanapki z pasztetem sojowym z koperkiem i pomidorem od Sante oraz batoniki Crunchy. Jutro atak na najwyższy szczyt Anglii.

Dzień 33. 26.04.2012 Scafell Pike i huraganowy wiatr 100.28 km, 15.7śr, 58.3max, 1500m w górę, 6:19:10
Noc spokojna, chociaż wiało strasznie. Poranek pochmurny, ale kiedy tylko się zwinąłem zaczęło padać. Gosforth i okolice piękne, szczególnie przy jeziorze pod masywem Scafell. Od Gosforth kilka ciężkich, ale krótkich podjazdów. Standardowo zostawiłem rower u gospodarza i ruszyłem w górę oznaczonym szlakiem. Kamienista ścieżka nie sprawia kłopotu, trzeba uważać tylko przechodząc przez strumień po mokrych kamieniach żeby się nie skąpać. Wyżej zaczęło mocniej padać i otoczyła mnie mgła. Zgubiłem główną drogę i zupełnie nieświadomie kierując się mniejszą ścieżką podszedłem rumowiskiem skalnym do małej przełączki pod innym szczytem. Rumowisko nawet trudniejsze od diabelskiej drabiny pod Carrauntoohill. Znalazłem nawet schron ze sprzętem do akcji ratowniczych w górach, Rescue Post. Kierując się na lewo doszedłem do głównego szlaku. Tu podobnie jak na Benie w Szkocji kierunek wyznaczają kamienne kopce z tym, że tutaj są mniejsze, ale jest ich zdecydowanie więcej. Od około 800m deszcz zmienił się w śnieg, zrobiło się zdecydowanie zimniej, a wiatr wiał tak mocno jakby chciał mnie przewrócić. Na najwyższym szczycie Anglii zameldowałem się po około 1h30m. Znajduje się tam kamienny słupek z tabliczką oraz spory, rozlatujący się kopiec z ułożonych kamieni. Na wierzchołku byłem tylko kilka minut, huraganowy wiatr i przeraźliwe zimno nie zachęcały do dłuższego nacieszenia się miejscem. Po raz kolejny góra była tylko moja i po raz kolejny w ciuchach rowerowych. Po za tym i tak nie było nic widać. Zrobiłem tylko kilka zdjęć i ruszyłem w dół już prawidłową drogą. Poniżej szczytu lało na całego. Na dole byłem zupełnie przemoczony. Nie było chyba nawet sensu się przebierać, choć i tak nie za bardzo miałem w co. Zmieniłem tylko rękawiczki i zacząłem zjazd w dół, gdzie były małe prześwity słońca. Nawet butów nie zmieniałem, rowerowe były tylko wilgotne, ale nie mokre. Kilka kilometrów od góry deszcz ustał, a kolejny kawałek dalej wyszło słońce. Wykręciłem większość rzeczy, które miałem na sobie. Zrobiła się niezła kałuża. Porozwieszałem na płocie i zjadłem solidne śniadanie w promieniach słońca. Nareszcie zrobiło mi się ciepłej. Dziś dzień zdrowego odżywiania. Przez cały dzień nie znalazłem żadnego sklepu o markecie nie wspomnę. więc pozostało jedzenie tego co miałem w sakwach. Resztka chleba, 3 banany, 2 jogurty, pół czekolady i produkty Sante. Chociaż z wodą dziś nie ma problemu, pełno strumieni czystej wody z parku narodowego Lake District. Większość tego co miałem zjazdem od razu. Na kolację zostało już tylko Sante. Batoniki Crunchy, suszona żurawina i granola. Jutro rano jadę na lekko. Wody brak, jedzenia brak. Teraz zakupy tylko na bieżąco. Dziś odkryłem świetny sposób na wysuszenie ubrania. Często tu przejeżdżam obok publicznych toalet, w których są elektryczne suszarki do rąk. Większość mokrych ubrań wysuszyłem własne w ten sposób, nawet buty. Reszta doschła na mnie podczas jazdy. Wieczorem znów miałem wszystko suche. Do wieczora już nie padało. Przejazd przez park Lake District mocno mnie zmęczył. Same pagóry i samoloty. W górę i dół. Większość powyżej 10-15%. Kilka powyżej 20% i jeden 30% już podchodziłem. Zbyt zmęczone nogi na tyle procentów. Widoki wspaniałe, ruch niewielki. Cisza i spokój. Można odpocząć od codziennego zgiełku i samochodów. Półgodzinna przerwa i wpatrywanie się w tutejsze pagórki. Kiedy tylko dociągnąłem do 100km w sumie od razu znalazłem miejsce na nocleg. Stara wiata przy lesie. Nocleg pod dachem, przynajmniej dziś w nocy mnie nie zmoczy. Góra zdobyta, setka zrobiona pora spać. Jutro przejazd przez Lancaster i Liverpool.

Dzień 34. 27.04.2012 Dzień bez marudzenia. 160.96km, 18.7śr, 45.5max, 804m w górę, 8:34:31
Od rana do wieczora piękna pogoda, słoneczko, w najcieplejszej porze dnia 17 stopni C, wiatr lekko z tyłu. Nic tylko się cieszyć i jechać przed siebie. Po drodze zwiedziłem piękne Lancaster ze średniowiecznym zamkiem, jakaś Azjatka na rynku bardzo chciała zrobić ze mną zdjęcie. Koło marketu był ładny park z ławeczkami, więc mogłem spokojnie i wygodnie zjeść śniadanie, a na dodatek nie mogłem narzekać na brak towarzystwa. Co chwilę ktoś mnie zaczepiał, pytał skąd jestem, dokąd jadę i z zaciekawieniem przyglądał się przyczepce. Miło. Przez Preston przejechałem nigdzie się nie zatrzymując, bo jak najszybciej chciałem dojechać do Liverpoolu. 110km o 14:00. Potem już odpoczywałem, chociaż zastanawiałem się czy przycisnąć jeszcze raz mocniej i zrobić tyle kilometrów, aby jutro dojechać pod Snowdon i zdobyć go popołudniu. W Liverpoolu od razu znalazłem Wi-Fi, odebrałem pocztę, wysłałem kilka maili. Nie znalazłem za to tablicy z nazwą miasta, więc zdjęcie zrobiłem pod bramą tutejszego uniwersytetu. Ponad godzinę jeździłem ulicami miasta i widziałem wiele starych, zabytkowych kamiennych gmachów jak i nowoczesnych szklanych biurowców. Te pierwsze oczywiście o wiele bardziej interesujące jak City Hall, dworzec kolejowy, teatry, muzea, hotele i wiele innych. Uwagę zwraca wieża radiową w centrum. Pod dworcem kolejowych dostałem nowy smak napoju Powerade, rozdawali za free w centrum miasta. Podobało mi się przy dokach Alberta oraz widok na miasto z promu do Birkehead. Nocleg już w północnej Walii, według GPS pod Snowdon 83km. Jeśli pogoda pozwoli to jutro popołudniowe wejście na najwyższy szczyt Walii, a potem już kierunek Londyn.

Dzień 35. 28.04.2012 Dach Wielkiej Brytanii zdobyty! 123,18km, 17.9śr, 48.6max, 1459m w górę, 7:17:42
Wszystkie najwyższe szczyty Zjednoczonego Królestwa i Irlandii zaliczone. Dziś po południu po 15:00 zdobyłem piąty i ostatni zaplanowany szczyt na wyprawie – Snowdon – najwyższy wierzchołek Walii. Wstałem 6:30, ruszyłem w wiatrem na zachód, potem kilkanaście kilometrów po walijskich pagórach, następnie jeszcze bardziej strome w parku narodowym Snowdonia i po 13:00 byłem na przełęczy Pen-y Pass skąd zacząłem podejście na górę. Od tego momentu wszystko było odwrotnie. Ludzi cała masa, pogoda w porządku, zamiast rano wchodzę popołudniu, na szczycie widoki dookoła i jeszcze wróciłem cały suchy, co się dotąd nie zdarzało. Całość zajęła mi trzy godziny. Trasa łatwa, cała wytyczonym szlakiem. Do tego jest możliwość podejścia z trzech stron od przełęczy. Ja podchodziłem prawą stroną nad jeziorkami, a schodziłem szerokim traktem przy jeziorkach. Na szczycie ścisk, nie ma jak stanąć do zdjęcia tyle ludzi na raz. Pod szczytem sporo rowerzystów na góralach i downhillach. Widoki ze szczytu piękne i urozmaicone. Udało mi się nawet dostrzec morze. Podczas zejścia trzeba było uważać na mokre i śliskie kamienie w górnych częściach szlaku. Poniżej przy jeziorkach to już spacerek. Wracając zatrzymałem się jeszcze przy hotelu Pen-y-Gwryd, gdzie Sir Hillary miał swoją bazę wypadową w pobliskie góry podczas przygotowań do wyprawy na Everest. Niestety w środku było tyle ludzi, że nie wyciągałem nawet aparatu. Zdjęcie zrobione przed wejściem. Parę kilometrów dalej pokropiło przez kilka minut. To tyle jeśli chodzi o dzisiejsze opady. Miałem jeszcze kilka godzin do momentu aż się ściemni więc ruszyłem w kierunku Londynu, do którego mam 350km. Nocleg na ogromnej polanie za warsztatem samochodowym. Wieje!

Dzień 36. 29.04.2012 Zmarnowany dzień. 94.45km, 19.0śr, 37.6max, 428m w górę, 4:42:06
W nocy straszliwe wiało, cały czas trzepotało namiotem. Lepszego miejsca do spania niestety nie znalazłem. Rano okazało się, że jeden z kijków od stelaża jest pęknięty. Będę musiał zawinąć plastrem. Tuż po ósmej zaczęło padać. Mocny deszcz ze śniegiem, potem deszcz. Brzydki dzień, szaro, ponuro, deszczowo, wietrznie i zimno. Przez cały dzień temperatura w okolicach 4st.C. Zatrzymałem się na dłużej przy fermie bizonów przy drodze A5 tylko dlatego, że było się gdzie schować przed deszczem. Jak się okazało przesiedziałem tam ponad 7 godzin! Ulewa nie pozwalała jechać dalej. Nawet na bizony nie mogłem popatrzeć w bliska, bo były po drugiej stronie łąki. Mogłem za to dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o życiu bizonów z tablic informacyjnych. Przez chwilę nawet się zdrzemnąłem z nudów, głodu i zimna. Zjadłem resztkę chleba z dżemem, wody niestety nie miałem. Po 17:00 wreszcie jakby przestawało padać. Wyruszyłem natychmiast w poszukiwaniu wody i jedzenia. Kilka kilometrów dalej w wiosce znalazłem otwarty jeszcze sklep i kupiłem podstawowe rzeczy. Zmarznięty i zmoknięty postanowiłem, że w Shrewsbury wsiądę do pociągu i tak dojadę do Londynu. Wyścig z czasem się udał, dojechałem jeszcze przed zmrokiem. Niestety, cena za bilet kosmiczna. Ponad 50£. Zrezygnowałem z jazdy pociągiem i już po ciemku wyjechałem z miasta w poszukiwaniu miejsca do spania. Zupełnie zapomniałem o pękniętym kijku w namiocie. Dobrze, że całkiem nie pękł. Dziś śpię w trochę krzywym domku. Jutro muszę coś wykombinować i naprawić namiot. Szkoda, że pogoda znów pokrzyżowała mi plany. Jestem w sumie sporo kilometrów do tyłu, a pędząc nie zatrzymywałem się w wielu interesujących miejscach jak na przykład w ciekawym Shrewsbury. Nocleg na pierwszym znalezionym nieogrodzonym polu. 22:30, trochę kropi i wieje. Mam nadzieję że namiot wytrzyma do rana.

Dzień 37. 30.04.2012 Kwiecień plecień… 163.63km, 17.1śr, 52.5max, 1586m w górę, 9:31:44
Noc nawet spokojna, namiot wytrzymał nocną wichurę. Wstałem równo ze wschodem słońca, czyli jeszcze przed szóstą. Poranek ciepły, 8st.C, jeszcze wieczorem było 4st. Etap zza Shrewbury przed Bicester. Wyruszyłem z zamiarem odrobienia sporej ilości kilometrów, ale wiatr jak zwykle musi poprzeszkadzać. Wiało ze wschodu i południowego wschodu, czyli dokładnie tam, gdzie się kierowałem. Jak to mówią rowerzyście zawsze wiatr w oczy… Do południa sporo pagórków potem coraz bardziej płasko. Na 130 kilometrze mocno zmęczył mnie kilometrowy podjazd o nachyleniu 13-16% przed Banbury. Po południu pierwszy raz od bardzo dawna zrobiło się tak ciepło, że jechałem w krótkich spodenkach i koszulce. Pełną parą ruszyła też moja elektrownia. Ładowarka słoneczna i ta z dynama – jedna ładowała smartfon, druga tablet. Ładowarka z dynama czasami zakłóca działanie licznika bezprzewodowego. Muszę trochę pokręcić kabelkami żeby wszystko działało jak trzeba. Jeszcze wczoraj w Walii padał śnieg z deszczem i trząsłem się z zimna, a dziś taka odmiana. Według GPS do Dover mam 220km, do Londynu 115km. Jeśli pogoda nie będzie przeszkadzać postaram się dojechać na jakiś nocny prom do Calais. Udało mi się trochę naprawić kijek od namiotu. Plastrów w apteczce za dużo nie miałem, ale owinąłem bandażem i jest ok. Nocleg wreszcie w lesie. Cisza, spokój, żadnych samochodów i zwierząt. Panie i Panowie jutro przejazd przez Londyn!!

Dzień 38. 1.05.2012 Londyn 156.87km, 20.6śr, 48.2max, 769m w górę, 7:36:41
Planowałem wstać wcześnie rano, koło południa dojechać do Londynu, a na wieczór dotrzeć do Dover na nocny prom do Calais. Niestety, pogoda kolejny raz pokrzyżowała moje plany. W nocy dość mocno padało, na szczęście mocno mnie nie zmoczyło. Rano padało do 9:00, więc mogłem dłużej pospać, ale straciłem 3h – plan z promem odpadł. Do Aylesbury padało, ale nie aż tak mocno żebym nie mógł jechać, gorszy był wiatr w twarz. Za Aylesbury pogoda zaczęła się poprawiać, przestało padać i wiało mniej. Do Londynu wykręciłem niezłą średnią 20,3km/h. Wyjazd z Londynu okazał się dużo łatwiejszy niż wjazd do Centrum miasta. Jazda główną trzypasmową drogą strasznie męczyła, było zbyt głośno. Z kolei jazda równoległą ścieżką rowerową dosyć nierówną zresztą zabierała mi zbyt wiele czasu na objazdy. Wyszukałem więc inną trasę przed Hyde Park i kilka orientalnych dzielnic na przedmieściach Londynu. Jeszcze przed wjazdem do aglomeracji udało mi się znaleźć pomnik poległych polskich lotników walczących między innymi w bitwie o Anglię. Zginęło ponad 2100 żołnierzy. Z Hyde Parku do Westminster było już niedaleko. Dało się odczuć londyński klimat. Drogie sklepy, hotele, znane marki. Znalazłem nawet dielera Maclarena z samochodem F1 na wystawie. W centrum oczywiście najbardziej interesowały mnie okolice Westminster City i tak znane budowle jak Big Ben, Westminster Brigde, Westminster Abbey, City Hall, London Eye. Na Parlament Square, gdzie robiłem zdjęcia z Big Benem zaczepił mnie turysta Hong Kongu imieniem Franky, który również jeździ na wyprawy rowerowe. Po kilku minutach rozmowy i wspólnym zdjęciu pożegnaliśmy się. Z godziny na godzinę robiło się coraz bardziej słonecznie i ciepło. Wyjazd z Londynu bajecznie prosty. Znaki na drogę A2 od razu kierowały na Dover, ale po wyjeździe ze ścisłego centrum musiałem zjechać w boczną drogę. A2 zmieniła się w M27, a tutaj już rowerkiem nie wolno. Etap z Bicester przez Londyn zakończyłem na polanie przed Rochester. 77km do Dover. Na niebie żadnej chmurki, tylko jasny księżyc i pełno krążących samolotów nad Londynem. Nocleg niestety w mokrym namiocie.

Dzień 39. 2.05. 2012 Pożegnanie z Wyspami. 129.67km, 18.8śr, 51.6max, 1152m w górę, 6:52:08
Noc bez opadów, namiot rano prawie suchy. Poranek ciepły, ale zachmurzony. Po szóstej obudził mnie przejeżdżający niedaleko gospodarz. Chyba nie przeszkadzało mu, że śpię na jego ziemi skoro się nie przyczepił. Wiatr lekko z tyłu, więc i prędkości niezłe. Pagórków też trochę dziś zaliczyłem. Na uwagę zasługuje miasteczko Rochester z portem, katedrą i górującym nad miastem wysokim zamkiem. Podobny zamek również znajduje się na wzgórzu w Dover. Kolejnym ciekawym miastem jest Canterbury także z zamkiem, ale i z dobrze zachowanymi murami obronnymi dookoła centrum miasta. Około 20km przed Dover zmęczony miejskim ruchem wjechałem na ścieżkę rowerową numer 2, która prowadzi do Dover wzdłuż białych klifów i terenami, gdzie podczas wojny rozlokowane były jednostki brytyjskie. Przejeżdżając tą trasą widać wiele pozostałości po bunkrach, schronach czy bateriach po działach. Kawałek wcześniej jadąc od strony Folkenstone zwiedzić można monument upamiętniający bitwę o Anglię. Jest to ogromne śmigło z pomnikiem W. Churchill’a w centrum. Jest również wiele gablot z informacjami o bitwie i biorących w niej udział samolotach. Obok monumentu realistyczne rekonstrukcje brytyjskich Speedfire’ów. Na prom do Calais wsiadłem dopiero o 15:40. Cena za bilet nie była taka straszna. 20£ za mnie i za rower jest do zniesienia. Wcześniej bywało gorzej. Cena za prom do Dover była wyższa, a spodziewałem się raczej odwrotnie. Na promie za to zafundowałem sobie największą kawę Latte, która mnie rozgrzała po dłuższym oczekiwaniu na prom. Po raz kolejny, ale i ostatni miałem również zaszczyt wjechania jako pierwszy na pokład. Wszystkie auta stały, a rower przodem. Tak trzymać. W Calais znów wszystko odwrotnie, znaczy normalnie. Ponownie trzeba się przyzwyczaić do zmiany czasu oraz do ruchu prawostronnego. Po trzech tygodniach jazdy lewą stroną mam nadzieję, że nie będzie problemów i zjeżdżania na lewą stronę. Francja niestety wita mnie deszczowo. Za 2 dni ponownie nocleg i dzień odpoczynku u Łukasza w okolicach Maastricht. Ha! Trochę mnie zmoczyło w Calais, ale nocleg za Marck pod dachem magazynu, więc noc będzie sucha. Przy porcie w Dover licznik pokazał ponad 5070km przejechane podczas wyprawy. To najdłuższa i najodleglejsza wyprawa jaką do tej pory organizowałem.

Dzień 40. 3.05.2012 Zabawa po ścieżkach rowerowych 186.54km, 20.5śr, 37.5max, 518m w górę, 9:04:56
184, 185, 186… ale do 200 km już nie dociągnąłem. Prawie… Udany dzień, mimo kilku przeszkód na drodze. Przynajmniej na głowę mi nie padało, a w nocy porządnie lało. Cały dzień pochmurny, ale bez opadów. Wiatr słaby, zmienny, ale przeważnie w plecy. Za Marck miałem małe problemy z dojazdem do Dunkierki, tam wszystkie drogi kierują na autostrady i ciężko znaleźć te mniejsze i boczne szczególnie bez mapy. Kilka razy musiałem zjeżdżać z trasy i kierować się objazdami w powodu remontów i zakazów dla rowerzystów. Co prawda kilkukilometrowych, ale przez cały dzień uzbierało się z 10km. Prawie całość dzisiejszej trasy przejechałem ścieżkami rowerowymi. Większość to wydzielony odcinek jezdni za pomocą linii i zmiany koloru asfaltu na czerwony, ale jeździ się dobrze i bezpieczne. Część odcinków trochę dziurawa, ale nigdzie nie ma idealnych dróg, a tutaj i tak są najlepsze drogi rowerowe po jakich jeździłem. Belgowie nie lubią, kiedy nie jedzie się drogą rowerową. Kilka razy zjechałem na główną drogę i zaraz słyszałem klaksony nawołujące abym wrócił na ścieżkę rowerową. Przed Tielt złapałem kapcia… tym razem przyczepka. Dojechałem do centrum, a w dętce dwie dziury obok siebie. Dwie łaty, przy okazji zakupy w markecie i dalej w trasę. Jechało mi się na tyle dobrze, że 200km dziś było nawet realne. W sumie siłę jeszcze miałem, ale dość późna pora i lasek na nocleg odpędziły ode mnie tą myśl. Innym razem. Jutro 160km do Maastricht i wreszcie zasłużony odpoczynek.

Dzień 41. 4.05.2012 Powrót do Maastricht. 174.46km, 20.9śr, 42.3max, 1078m w górę, 8:20:19, 19st.C
Oby więcej takich dni jak ten. Bezdeszczowo, słonecznie i ciepło. Przyjemna jazda w krótkich spodenkach i koszulce z lekkim wiatrem w plecy. Od samego początku średnia prędkość powyżej 20km/h. Nawet przejazd przez Brukselę mnie nie zmęczył, a na niektórych podjazdach ścigałem się z belgami i kilku udało się zawstydzić. Prawie cały dzień po wygodnych i bezpiecznych drogach dla rowerów po delikatnych i niezbyt wymagających pagórkach. Po 18:00 dojechałem w okolice Maastricht, gdzie Łukasz czekał już z ciepłym obiadem, w końcu mogłem cieszyć się w gorącego prysznica i ciepłego miejsca do spania. Żyć, nie umierać!

Dzień 41. 5.05.2012 Bez roweru po raz czwarty.
Relaks, odpoczynek, spacer po Maastricht i kosztowanie tutejszych specjałów. Na początek próbowałem Lumpii z warzywami i kurczakiem w ostrym sosie od Azjatów, potem kawę i tutejsze ciasto z jabłkami i bitą śmietaną, następnie belgijskie grube frytki z majonezem i cebulą, a na koniec belgijskie czekoladki. Rozpusta na całego. Tak można opisać dzisiejszy dzień. Taki urlop to rozumiem. To nic, że od rana padało. Mam nadzieję, że dziś się wypada, a na jutrzejszy powrót do domku będzie już sucho. Około 850km w 5 dni i przerwa w kręceniu.

Dzień 42. 6.05.2012 Dzień bez roweru po raz piąty.
Nadzieje okazały się złudne. Od rana leje. Małe szanse na przejaśnienie, więc najlepszym rozwiązaniem było zrobić kolejny wolny dzień od jazdy i przeczekać ulewę. Dwudniowa regeneracja na pewno wyjdzie na dobre moim mięśniom. Po południu przestawało padać, więc Łukasz zabrał mnie na małą wycieczkę po okolicach Gulpen. Odwiedziliśmy między innymi urocze miasteczko Valkenburg z ruinami zamku na piaskowej skale i kościołem przerobionym na restaurację. W Maastricht dla odmiany znajduję się kościół, w którym obecnie znajduje się księgarnia.

Dzień 43. 7.05.2012 200km pękło! 204.49km, 19.7śr, 63.3max, 1954m w górę, 10:22:09
Dziś już byłem tak zdesperowany, że bez względu na pogodę wyruszyłbym do domu. Poranek chłodny, ale nie pada. W Holandii widać było przebłyski błękitu, a w Niemczech pochmurno do południa. Po dwóch dniach odpoczynku od rana jechało mi się świetnie. Niezłe prędkości na prostych i pod górki. Średnia 20.7km/h po 100km. 110km przed 13:00. Po drodze pokręciłem się po Aachen, Bonn oraz ponownie zawitałem w Erftstadt mieście partnerskim Jeleniej Góry. Zrobiłem sporo fotek. Za Bonn zaczęły się schody, a raczej ciężkie pagóry po 10, 12 czy 16%. Na jednym ze zjazdów zrobiłem mały rekord prędkości 63.3km/h z przyczepą. Przewyższenie dzienne również rekordowe prawie 2000m w górę. Najbardziej jednak zadowolony jestem z dzisiejszej odległości. Bariera 200km przebita. Szkoda, że nie udało się jeszcze utrzymać wysokiej średniej 20.0 lub więcej km/h ale pod koniec już czułem zmęczenie i ponownie popalone mięśnie na tutejszych pagórach. Nocleg w spokojnym miejscu na polanie pod lasem świerkowym niedaleko drogi 255. Do Marburga 72km.

Dzień 44. 8.05.2012 Urodziny w Marburgu 165.35km, 18.7śr, 59.2max, 1586m w górę, 8:48:54
Noc ciepła, poranek słoneczny. Cisza, spokój. Nic nie zakłócało mojego snu. Obudziłem się dopiero przed samą siódmą. Szybkie składanie namiotu, pakowanie i w drogę. Tyle, że zmęczone wczorajszym dniem mięśnie nie miały ochoty pracować. Tak naprawdę to cały dzień był jak na zwolnionych obrotach. Przesadziłem wczoraj w tym ściganiem do 200km i walką o wysoką średnią. Rano wjechałem prawie na 700m, potem było kilka dłuższych zjazdów i w Marburgu uporałem się z podjazdem do zamku. Dwa kilometry ostrej wspinaczki po grubej kostce z obciążeniem i na zmęczonych nogach daje w kość. Nagrodą za to jest widok na panoramę miasta z góry oraz sam zamek. To nie żadne ruiny. Hotel, restauracja, komnaty do zwiedzania oraz zadbane ogrody i ścieżki do pieszych wycieczek wokół góry zamkowej. Samo miasto również wygląda okazale. Spory kościół, stare miasto oraz wyremontowana większość budynków przyciąga wzrok. Po wyjeździe z Marburga musiałem wsiąść się do roboty i podkręcić tempo jazdy. 100km dopiero o 15:00. Jeden podjazd za Marburgiem i zrobiło się w miarę płasko oraz wiało lekko w plecy. To trochę pomagało. Jazdę zakończyłem wcześniej, bo po 19:00. Po urodzinowej kolacji i piwku niedaleko drogi w lesie znalazłem otwartą, małą chatkę. Idealne miejsce na jeden nocleg. W środku trochę piasku, ale kilka chwil zamiatania i miejsce do spania jest. Sucho, ciepło i cicho. Najlepszy urodzinowy prezent. Do Bad Hersfeld 8km, do domu 513km.

Dzień 45. 9.05.2012 Rekordy, rekordy… 216.91km, 20.7śr, 68.3max, 1580m w górę, 10:27:50, 22st.C
Znów zaspałem, obudziłem się po siódmej. Jutro nastawiam budzik na 6:00. Przez cały dzień kropiło, chmurzyło, straszyło i świeciło, ale z czego najbardziej byłem zadowolony to z tego, że wiało w plecy. Chwilami nawet mocno. W góry pędziłem szybko, pod górę wiatr pomagał. Bez problemu po raz drugi podczas wyprawy osiągnąłem ponad 200km. 140km już o 16:00. Im bliżej domu tym szybciej jadę. Ogólnie przyjemny i ciepły dzień, po południu kiedy mocniej przyświeciło zrobiłem sobie nawet godzinną przerwę na lody w Weimar. W Erfurcie wjechałem do centrum, aby z bliska zobaczyć katedrę. Miasta Gotha, Jena oraz Weimar również prezentowały się okazale. Na 180km przy 2% podjeździe wiatr tak pomagał, że jechałem 24km/h. Z kolei pod koniec dnia na 17% zjeździe padł kolejny rekord prędkości. 68.3km/h na kilometrowej prostej. Dziś też przekroczyłem 6000km podczas wyprawy jak również osiągnąłem 200km poniżej 10 godzin przy dobrej średniej 20.7 km/h. Nocleg przed miasteczkiem Zeitz niedaleko pola z rzepakiem. Jutro przejazd przez Drezno i walka o kilometry. Im bliżej domu tym lepiej.

Dzień 46. 10.05.2012 Ależ klasa, ależ siła. 173.38km, 18.8śr, 62.5max, 1662m w górę, 9:13:49, 31st.C
Zacznę od końca, bo to co się wtedy wydarzyło zaskoczyło nie tylko mnie, ale jeszcze kilku niemieckich rowerzystów. Po 160 kilometrze mojej trasy na długim podjeździe z Drezna w stronę Bischofswerdy startując ze świateł z kilkoma innymi rowerzystami rozegrała się wspaniała walka „kto pierwszy na szczycie ?” Od razu nieskromnie powiem że, Damian. Po starcie na zielonym zostałem trochę z tyłu, w końcu nie łatwo rozpędzić mój zestaw. Jednak później, z każdym metrem zbliżałem się do piątki rowerzystów rozciągniętej na kilkadziesiąt metrów. Trzech na góralach, dwóch na trekkingach, jeden z jedną sakwą. Ja po zakupach, obładowany i zatankowany. Trzech odpadło od razu, dwóch widząc co się dzieje, podjęło walkę. Po kilkuset metrach odpadł kolejny. Zostałem ja, jeden, który jechał od dołu i jeden, którego dogoniliśmy gdzieś w połowie podjazdu. Ten ostatni długo i tak nie wytrzymał. W trakcie podjazdu kilka razy zamienialiśmy się miejscami, raz Niemiec z przodu, raz ja. Prędkości od 14 do 21km/h w zależności od nachylenia, a to około 10% w najbardziej stromym miejscu. Na kilkaset metrów przed końcem podjazdu Niemiec zaatakował chcąc się urwać, ale udało mi się usiąść mu na kole. Po około 100 metrach, zmęczył się i ten moment to najpiękniejsza chwila tego dnia. Wjechałem na wypłaszczenie na skrzyżowaniu jako pierwszy. Jak na dobrym wyścigu. Wiadomo, to tylko uliczne potyczki, jednak adrenalina jak na zawodach. Aż nie mogę się doczekać wyścigu na Śnieżkę. Niemieccy kolarze zawstydzeni! Amatorzy! A poza tym to rekordowo ciepły, wręcz upalny dzień. Po 14:00 na termometrze 31st.C, rano po wyjściu z namiotu 15, a przed 22:00 jeszcze 18st.C. Odzwyczaiłem się od takich temperatur szczególnie, że na wyspach było chłodno i mokro. A tu żar z nieba, a jechać trzeba. Rano przesmarowałem łańcuch, przeczyściłem przerzutkę i zębatki, a na stacji dopompowałem powietrze w kołach dla szybszej jazdy. Dziś kilka razy robiłem zakupy, głównie brakowało wody, ale i na lody się skusiłem. Kilka razy robiłem też dłuższe przerwy w cieniu, ale i tak lekko mnie przypiekło. Rano od przodu, wieczorem z tyłu. Na dłuższą chwilę zagościłem w Dreźnie. Wspaniałe miasto. Na pewno jeszcze tu wrócę na całodzienne zwiedzanie. Dworki, pałace, zamki, kościoły, pomniki. Sporo tego w jednym miejscu. Jak zwykle objechałem centrum i niedalekie okolice i ruszyłem dalej w stronę domu. Nocleg na polanie pod lasem niedaleko drogi nr.6, 12km przed Bischofswerdą. Według GPS tylko 147km do domu.

Dzień 47. 11.05.2012 Im bliżej domu tym bardziej gorąco! 153.93km, 20.9śr, 54.5max, 1285m w górę, 7:21:18, 32st.C
Wieczorem i rano stoczyłem małą walkę z komarami, te małe skubańce trochę mnie pogryzły. Noc bardzo ciepła, poranek również. Chwilę po 6:00 byłem już przebrany w krótkie spodenki, spakowany i gotowy na ostatni etap tej nierównej walki. Poprzedni dzień był męczący w powodu upału, dzisiejszy dzień zapowiadał się podobnie, więc chciałem wyruszyć wcześnie, aby uniknąć dłuższej jazdy podczas największego upału. Wiem, że trochę marudziłem wcześniej na zimno, ale już wolę dwa razy zmarznąć niż jechać cały dzień w upale. Do granicy PL tylko 75km, które zrobiłem do 11:15 że średnią ponad 21km/h z wiatrem w plecy, ale i już mocno świecącym słońcem. Tuż przed wjazdem do PL w Gorlitz oczywiście musiałem trafić na Umleitung i objechać na około część trasy. Podczas całej wyprawy pewnie doszło w ten sposób ze 100km. Kilka zakrętów, słynny most i jest… POLSKA! Nareszcie u siebie na starych śmieciach. Te tereny znam już dobrze. Od granicy do domu tylko 68km. Z każdym kolejnym kilometrem bliżej domu było bardziej upalnie. Robiłem coraz więcej przerw w cieniu i kilka razy uzupełniałem zapasy wody. Przez ostatnie 30km do domu towarzyszył mi Janusz, wieloletni przyjaciel, inżynier wyprawowy i towarzysz kilku poprzednich podróży. Przy wjeździe do Jeleniej Góry ostatnia sesja zdjęciowa przy tablicy oraz niedaleko rynku przy jeleniogórskim jelonku. Na rynku akurat odbywały się targi turystyczne Tourtec. Po 47 dniach wyprawy i ponad 6392 kilometrach na rowerze Triumph’alny powrót do najpiękniejszego miasta na ziemi, mojej Jelonki.

Podsumowanie: Podczas pierwszej samotnej wyprawy rowerowej z Polski na Wyspy Brytyjskie połączonej ze zdobywaniem najwyższych szczytów państw Zjednoczonego Królestwa i Irlandii przejechałem na rowerze 6392.92km. Jechałem przez Niemcy, Holandię, Belgię, Francję, wszystkie państwa Zjednoczonego Królestwa oraz Irlandię. Wjechałem na najwyższy szczyt gór Harz – Brocken w Niemczech oraz najwyższy szczyt Holandii – Vaalsberg, gdzie także znajduje się miejsce zbiegu trzech granic (D, NL, B). Pieszo zdobyłem „koronę” gór Wysp Brytyjskich, czyli wszystkie najwyższe szczyty państw UK i Irlandii. Zwiedziłem takie wspaniałe miejsca jak Stonehenge w południowej Anglii, najpiękniejsze hrabstwo w Irlandii – Kerry – z jego Carrauntoohill, doliną Black Valley, półwyspem Dingle i częścią szlaku Ring of Kerry. Byłem na Moherowych Klifach i widziałem najpiękniejsze miasteczko Irlandii – Adere. W Irlandii Północnej zdobyłem jej najwyższy szczyt – Slieve Donard oraz zwiedziłem stolicę – Belfast. W Szkocji zdobyłem najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii – Ben Nevis 1343m, dojechałem do miasta Inverness na północy oraz zwiedziłem zamek Urquhart nad jeziorem Loch Ness, a także zamek Old Invelochy w miasteczku Fort William. Ponownie goszcząc w Anglii zdobyłem jej najwyższy szczyt Scafell Pike oraz podziwiałem przyrodę w tutejszym parku narodowym Lake District. W Walii wspiąłem się na Snowdon, najwyższy jej szczyt, wjechałem na przełęcz Pen-y Pass oraz zwiedziłem hotel Pen-y-Gwryd, w którym Sir Hilary przygotowywał się do pierwszego wejścia na Mount Everest. W Niemczech przejechałem przez miasteczko Erftstadt, które jest miastem partnerskim Jeleniej Góry, a przed Londynem odnalazłem pomnik poległych lotników podczas II wojny światowej. Pod Dover zwiedziłem monument upamiętniający bitwę o Anglię, gdzie stały między innymi dwa brytyjskie samoloty Speedfire.

Ważniejsze miasta, przez które przejeżdżałem to: Baucen, Drezno, Lipsk, Halle, Bonn, Aachen, Maastricht, Bruksela, Dunkierka, Bristol, Limerick, Belfast, Ayr, Inverness, Glasgow, Liverpool, Londyn, Marburg,

Po drodze widziałem całą masę ciekawych zwierząt jak: owce (białe i czarne), konie, kuce, różne rasy krów i bydła, osły, farmę lam, bizonów, strusi oraz reniferów, sarny, jelenie, całą masę królików, lisów i borsuków, jak również ptactwo: bażanty, bociany, czaple siwe, gęsiówki egipskie, wielkie białe bombowce – czyli alki, jak również sporo dużych ptaków drapieżnych, szczególnie w Niemczech.

Statystyki:
Liczba dni wyprawy / jazdy : 47 / 42
Ilość kilometrów podczas wyprawy : 6392.92km
Najwyższa prędkość : 68.3km/h
Najwyższa średnia prędkość dzienna : 20.9km/h
Największa dzienna liczba kilometrów : 216km
Najdłuższy czas na siodełku : 10h27m50s
Największe przewyższenie dzienne : 1954m
Średnia dzienna ilość kilometrów : ponad 138km
Liczba zrobionych zdjęć : ponad 1640
10.5kg mniej po wyprawie.

Podziękowania!
Chciałbym szczerze podziękować za okazane zaufanie i nieocenioną pomoc w zorganizowaniu wyprawy po Wyspach Brytyjskich.
Bez wsparcia ta wyprawa jak i pozostałe w tym roku byłyby zapewne o wiele trudniejsze.

Firmie VELO dziękuję za niezwykle wygodny i niezawodny rower Author Triumph, który nie zawiódł przez ponad 6000km wyprawy.
Firmie EXTRAWHEEL dziękuję za niezwykłą jednokołową przyczepkę Voyager, która potrafiła udźwignąć mój niemały bagaż, jak również za rewelacyjne i co najważniejsze w 100% wodoodporne sakwy.
Firmie CYFROWE.PL dziękuję za niezwykły aparat Canon Ixus 500 HS, którym zrobiłem ponad 1600 wspaniałych zdjęć.
Firmie HTC dziękuję za świetne urządzenia multimedialne jak smartfon HTC Sensation XL oraz tablet HTC Flyer.
Firmie PRIMAL.PL za wybitną wręcz kurtkę Primal P3 Paradigm, w której przejechałem znaczną część wyprawy jak i za inną równie doskonałą odzież rowerową.
Firmie SANTE dziękuję za produkty zbożowe i musli, które stanowiły sporą część zdrowego menu podczas wyprawy.
Firmie FORMICKI-BIKE dziękuję za części oraz akcesoria rowerowe.
Firmie BESTMAP dziękuję za mapy, które wraz GPS nie pozwalały mi zjechać z wyznaczonej trasy.

Dziękuję również za nieocenioną pomoc na trasie wyprawy wszystkim osobom, u których mogłem przespać się, wysuszyć czy zjeść ciepły posiłek.
Dziękuję Łukaszowi i Anecie z Holandii, Przemowi z Walii, Albertowi i Kasi z Irlandii jak również i Robertowi oraz Panu Bobowi z Anglii.

Korona Gór Wysp Brytyjskich ZDOBYTA!
Ben Nevis Ben Nevis – 1344m.npm – najwyższy szczyt Wysp Brytyjskich i Szkocji
Carrantuohill – 1041m.npm – najwyższy szczyt Irlandii oraz wyspy, należy do Korony Europy
Snowdon – 1085m.npm – najwyższy szczyt Walii
Scaffel Pike – 978m.npm – najwyższy szczyt Anglii
Slieve Donard – 850m.npm – najwyższy szczyt Irlandii Północnej

plakatUK